środa, 21 sierpnia 2013

Wodewil i hapening. Rzecz o pojednaniu

Słownik terminów dezawuujących akty pojednania polsko-ukraińskiego wzbogacił się ostatnio o dwa nowe określenia: wodewil i happening. Biorąc pod uwagę to, że dla scharakteryzowania działań hierarchów i ludzi świeckich wykorzystali je autorzy czy to zawodowo związani z instytucją kościelną, czy też odwołujący się do chrześcijaństwa, powstała sytuacja paradoksalna.
Prymat w tej dziedzinie dzierży słowo „kicz”, użyte prawdopodobnie po raz pierwszy przez Karolinę Wigurę w książce "Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki" (Wydawnictwo Naukowe Scholar 2011). Autorka miała na myśli efekty uroczystości w Pawłokomie 13 maja 2006 roku, a raczej brak owoców tego wydarzenia, które „nie wywołało ani w polskiej, ani w ukraińskiej sferze publicznej większej dyskusji”(s.94). W sposób przekonujący polemizował z Wigurą Marek Beylin w tekście „Zbawienna normalność pojednania” („GW”, 23-24.07.2011), pisząc, że „spotkanie w Pawłokomie nie mogło wyznaczać drogi, zadziwiać odwagą. Było jedynie potwierdzeniem tego, co już się wydarzyło”.
„Gazeta Wyborcza” z 13-14 lipca 2013 r. zamieściła tekst ukraińskiego politologa i publicysty Antina Borkowskiego pt. „Mój dziadek zabił Twoją babcię”. Jego ukraińska wersja znana jest od kilku tygodni, ukazała się jako anons nowego numeru kwartalnika „Ji”. Polski przekład był także dostępny na jednym z portali zajmujących się wschodnią Europą. „Wyborcza” dokonała skrótów, wycinając, między innymi, ten fragment: „Od lat po obu stronach granicy moralizatorzy w sutannach przypominają: »przebaczamy i prosimy o przebaczenie«. Ani nie przebaczyli, ani się nie przeprosili. Po co kolekcjonować nieodcięte brzytwą Ockhama wodewile? Jeśli zabijali to zapewne był ktoś, kto zabijał. Jeśli prosimy o wybaczenie – niechby i w różnym czasie – to każdy za grzechy »swoich«. Według głosu sumienia, a nie zgodnie z kanonami MSZ. W przeciwnym razie po wieki nie rozsupłamy tego węzła. Za kogo biskupi prosili o wybaczenie? Za jakichś nieuchwytnych siekierników? Nie proście. Może nie byli Ukraińcami. Lecz jeśli wiecie kto zabił, proście o przebaczenie w ich imieniu. Jeśli wstydzicie się pokrewieństwa – lepiej módlcie się  w ciszy. Nie sprowadzajcie prezydentów i kamer telewizyjnych. Nie bawcie się w chrześcijańską politykę. Bo nie ma chrześcijańskiej polityki – jest polityka chrześcijan. Jeśli prosicie o przebaczenie, powiedzcie na czym polegała wina i wobec kogo. Powtarzanie protokolarnego »przebaczamy i prosimy o przebaczenie« bez wyrzutów sumienia w narodzie – to zniewaga. Oczywiście to nie będzie sprzyjać »politycznie poprawnemu pojednaniu«, ale przecież nie gramy w piłkę”.
Można zrozumieć decyzję redakcji o pominięciu tego fragmentu, bo 27. czerwca w bazyliańskiej cerkwi i 28. w siedzibie episkopatu Polski biskupi powiedzieli „na czym polegała wina i wobec kogo”. Płomienne zarzuty Borkowskiego wobec hierarchów są jednak krzywdzące. Gdy zwierzchnik ukraińskich grekokatolików kardynał Lubomyr Huzar 27 czerwca 2001 r. we Lwowie w obecności Jana Pawła II mówił też o „ciemnych i tragicznych duchowo” momentach w historii UKGK, to poprosił o przebaczenie Boga i tych, których „w jakiś sposób skrzywdziliśmy my, synowie i córki naszego Kościoła”. Huzar nie zna nazwisk tych, którzy zabijali. To sprawa prokuratora. „Synowie i córki” – w języku Kościoła to najmocniejsze samooskarżenie.
Powstaje gryzący dysonans, gdy spod pióra tego samego autora wychodzi strzeliste „nie można wierzyć w Chrystusa do połowy” i zjadliwe „rocznicowe machanie kadzidłami”. Dziwnie czyta się to dwadzieścia lat po zaprzestaniu antyreligijnej indoktrynacji na Ukrainie. Tak na marginesie: „machając kadzidłem” przed czytaniem Ewangelii, kapłan modli się do Władcy kochającego ludzi, by wierni „wkroczyli na drogę życia duchowego, myśląc i czyniąc to”, co podoba się Bogu.
Borkowski potrafi napisać „za grzech niech każdy odpowiada sam” i stwierdzić, że „chrześcijaństwo nie wymaga znalezienia winowajcy – za to chrześcijanin ma siłę, aby przyznać się do winy, wymacać ją pod pozłacanymi warstwami pamięci narodowej”. To wreszcie jak jest – każdy odpowiada sam, czy kopiemy i przyznajemy się do winy przodków. To pokazuje, jak potrzebna jest w Ukrainie kompetentna filozoficzna i teologiczna dyskusja o winie, odpowiedzialności, przebaczeniu i pojednaniu.
Po kiczu i wodewilach czas na happening. Prawa autorskie należą tu do prof. Włodzimierza Osadczego z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W serwisie KAI jest materiał, w którym lubelski historyk, informując o konferencji naukowej pt. „Nie zabijaj. Kościół wobec ludobójstwa”, powiedział : „Nie chce się wierzyć, że »ludzie Kościoła«, uczeni i autorytety moralne nie posiadają wiedzy nt. okrutnej śmierci ponad 200 kapłanów rzymskokatolickich, kilkudziesięciu greckokatolickich i prawosławnych w toku ludobójczych akcji! Przestała istnieć cała diecezja łucka, wszystkie świątynie wiejskie na jej terenie zostały zniszczone, jednak fakt ten nie przyciąga zainteresowania pojednawczych happeningów odwołujących się do retoryki chrześcijańskiej".
Jakie „pojednawcze happeningi” mógł mieć na myśli profesor z KUL. Wzięcie w cudzysłów „ludzi Kościoła” wyklucza utożsamienie ich z rzymskokatolickimi hierarchami – dla pracownika KUL byłby to akt samobójczy. Prawdopodobnie chodzi o inicjatywę, którą określano jako społeczną, przeprowadzoną przez Polaków i Ukraińców w Łucku, Pawliwce (dawnym Porycku) i Sahryniu 6-7 lipca 2013 roku. Marcin Wojciechowski tak pisał o tym, co odbywało się w Pawliwce: „Uroczystości miały formę modlitwy ekumenicznej z udziałem duchownych prawosławnych, greckokatolickich i rzymskokatolickich. - Przykazanie »Nie zabijaj« jest jasne. Nie wolno szukać usprawiedliwień, by je złamać. Zbrodnia jest zawsze zbrodnią - mówił prawosławny biskup Mychajło, przewodniczący Wołyńskiej Rady Kościołów. Duchowni pozostałych wyznań wzywali do pojednania i przebaczenia”(„GW”, 8.07.2013).
Dziennikarz dostrzegł tu modlitwę ekumeniczną i zapamiętał wezwania do pojednania i przebaczenia. Kto inny, prawdopodobnie to samo wydarzenie, widzi jako „pojednawczy happening”.
W radykalizmie krytyki procesu pojednania Osadczego wiele łączy z Borkowskim: "Jesteśmy świadkami »wyścigów« akcji pojednawczych, w których używa się nadzwyczaj zawiłych logicznych konstrukcji, sięga się po mistrzowskie kazuistyczne formuły, a wszystko po to, by tak się wypowiedzieć, żeby nic nie powiedzieć. Dość często w tym duchu wypowiadają się autorytety nawiązujące do środowisk kościelnych, uczelni katolickich”. W ten sposób „wyścigi” doszlusowują do trzech wyżej wymienionych określeń, którymi – wierzymy, że dobrej wierze – krytykowane jest polsko-ukraińskie pojednanie.
Patriarcha Światosław podczas swojej wizyty wspominał, że stawiał sobie pytanie: co będzie dzień po? Po 11 i 14 lipca, kulminacji 70. rocznicy zbrodni wołyńskiej. Okazuje się, że pracy nie zabraknie. Trzeźwych polityków i publicystów czeka trud oświecenia „pożytecznych idiotów”, wprowadzonych w euforię przez ukraińską piątą kolumnę, wzywająca do potępienia przez Sejm „ludobójstwa”. Ludzi Kościoła greckokatolickiego i  Kościołów prawosławnych nikt nie wyręczy w podwyhu rachunku sumienia. A wszyscy razem, Polacy i Ukraińcy, bez względu na wiarę czy jej brak, takie czy inne wyznanie, muszą umieć wyciągać wnioski z przeszłości i uczyć się na błędach.
15.07.2013
Ks. Bogdan Pańczak
 




  

"Ludobójstwo" jako Nobel za cierpienie

Crescendo wydarzeń i publikacji związanych z 70. rocznicą  tragedii wołyńskiej wzmacnia z jednej strony negatywny obraz Ukraińców, rozszerzając skalę ich zbrodni na Polakach, z drugiej zaś cierpieniu Polaków nadaje rysy ewangelicznej ofiary i stawia na równi z tragedią Holocaustu. Ambona, mikrofon reportera, dyktafon dziennikarza; hierarcha, kapłan, świeccy. Szeroki jest krąg osób i środków, za pomocą których sprawa Wołynia zdominowała dziś stosunki polsko-ukraińskie.
Krzesimir Dębski, wybitny kompozytor, potomek mieszkańców Wołynia, który mieszkając od dziecka w centralnej Polsce od dziecka słyszał od sąsiadów, że jest „podłym Ukraińcem, bo przecież była propaganda antyupowska”, odpowiada na pytanie, co się stało w lipcu 1943 roku? W Kisielinie, rodzinnej miejscowości Dębskich, nacjonaliści zaatakowali 11 lipca. Jak wszędzie stało się to w niedzielę, podczas sumy. „Dziwnym trafem nie odbywały się wtedy nabożeństwa prawosławne, czyli grekokatolicki kler wiedział, co się będzie działo. A działo się to, że w biały dzień mordowano setki ludzi”(”Rzeczpospolita. PlusMinus”, 6-7 lipca 2013). Bez komentarza.
Spiskowe teorie są też kluczem do teraźniejszości. Dębski ubolewa nad tym, że błędne opinie o UPA żyją też w popkulturze: „Złożony z Ukraińców popularny polski zespół Enej nosi nazwę taką, jak pseudonim znanego mordercy Polaków z UPA, „Eneja”, Petro Olijnyka. Oni mówią, że to od „Eneidy” i mam nadzieję, że tak jest naprawdę, ale nie jestem pewien, jak to odbierają ich rodacy”. A wystarczyło na oficjalnej stronie zespołu przeczytać oświadczenie jego menedżera, w którym mówi się, że w roku 2002, gdy powstała nazwa „Enej”,  wokalista zespołu Piotr Sołoducha miał 14 lat” i wybierając tę nazwę, „nie miał pojęcia o istnieniu Petra Olijnyka”.
W symbolicznym dla Polaków miejscu, na Jasnej Górze, ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski podczas zjazdu kresowian „ideologii banderowskiej” przypisuje zbrodnie na Polakach w latach 1939-1947, wymieniając wśród nich „zabójstwo polskich profesorów we Lwowie”. Bez komentarza.  
W tym samym miejscu Jan Skalski, prezes Światowego Kongresu Kresowian, mówi, że deklaracja w sprawie 70. rocznicy zbrodni wołyńskiej,  podpisana przez Kościoły rzymskokatolicki i greckokatolicki, „jest nie do przyjęcia”. Pyta retorycznie „za co my mamy przepraszać” i oświadcza: „naród polski nie będzie przepraszał”.
Biskup świdnicki prof. Ignacy Dec, przemawiając 5 lipca na Mszy św. w kościele NMP na Piasku we Wrocławiu, porównał śmierć polskich dzieci, „przybijanych po pięcioro do drzew starej alei lipowej” do rzezi niemowląt w Betlejem, opisanej przez ewangelistę Mateusza. Według hierarchy „na Wołyniu znowu wypełniły się słowa psalmisty, psalmu 22: »Sfora psów mnie napadła, otoczyła mnie zgraja złoczyńców. Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił«”.
Trudno to komentować, nie jest łatwo oceniać postrzeganie – i to raczej nie osamotnione –  swego narodu jako drugiego Chrystusa. Nie tylko Polacy spośród chrześcijańskich narodów tak uwznioślają swoje cierpienia.
Łatwiej odnieść się do kwestii, która dla przeważającej większości zaangażowanych Polaków, jawi się jako fundamentalna w ukazywaniu tragedii Wołynia – zakwalifikowania jej jako ludobójstwa i porównania do Holocaustu. To ostatnie nie jest czymś nowym, zrodzonym obchodami 70. rocznicy. Jan Skalski, dziękując w maju 2008 roku Rafałowi Ziemkiewiczowi za artykuł „Myśmy wszystko zapomnieli” („Rzeczpospolita. PlusMinus”, 26-27 kwietnia 2008), napisał: „Mamy nadzieję, że dzięki takim publikacjom nieznający swojej historii Polacy będą świadomi tego, co działo się na Kresach i jak wyglądał holokaust po banderowsku”(„Rz”, 6 maja 2008). Recenzując czwartkowy (11 lipca) program TVP Historia, Paweł Smoleński tak ocenił film z 2009 roku „Zapomniane zbrodnie na Wołyniu”: „Jego bohaterem jest Leon Popek, historyk, który bez żenady nazywa zbrodnie na Polakach dokonane rękoma części oddziałów UPA i niektórych ukraińskich sąsiadów holocaustem”(„Ostrożniej z tym Wołyniem”, „Gazeta TV”, 5-11.07.2013).
Timothy Snyder napisał w zakończeniu swojej książki „Skrwawione ziemie”: „Chociaż termin »ludobójstwo« ma w istocie szerokie zastosowanie, często się sądzi, że dotyczy on jedynie Holocaustu. Ludzie, którzy utożsamiają się z ofiarami, pragną określenia przeszłych zbrodni mianem ludobójstwa, uważając, że dzięki temu świadomość o nich dorówna tej o Holocauście”(s. 446). Tymi ludźmi są Ukraińcy dotknięci Hołodomorem, Ormianie naznaczeni śmiercią z rąk Turków, bośniaccy muzułmanie wybijani przez Serbów, i wiele innych narodów. W ten sposób wszyscy chcą być podobnymi do Żydów. Skalski, Popek i inni pretendują jednak na coś więcej, na zrównanie z nimi.
Nazwanie tragedii własnego narodu „ludobójstwem” zyskało rangę nagrody Nobla w dziedzinie cierpienia. A kto nie pragnie takiego wyróżnienia?
Sam Snyder z „kilku powodów” woli „stosować termin masowe zabijanie zamiast ludobójstwo”. Bo „jako narzędzie interpretacji historycznej i moralnej określenie ludobójstwo ma pewne ograniczenia” i „rodzi nieuchronne i niedające się usunąć kontrowersje”. Nie ostatnie znaczenie ma to, że konwencję ONZ o ludobójstwie z roku 1948, modyfikując intencje Rafała Lemkina, „ten konkretny akt dotyczący mordu współtworzyli niektórzy mordercy”.
Końcowy wniosek amerykańskiego historyka, który zbadał okoliczności śmierci czternastu milionów niewinnych ofiar Hitlera i Stalina, powinien stać się memento dla wszystkich dotkniętych cierpieniem swych rodaków: „W każdym z przypadków omówionych w tej książce na pytanie; Czy to było ludobójstwo?, można odpowiedzieć: tak, było. Nie prowadzi to jednak daleko”. 
8.07.2013
Ks. Bogdan Pańczak



Wołyn. Kat ofiarą

Uwzględniając niebywały rozwój technologii i pośredniczącą rolę klawiatury w przekazie myśli, o kimś diametralnie zmieniającym opinię należałoby mówić, że „odrąbał swoje palce”. W danym kontekście pozostańmy jednak przy „połykaniu swojego języka”. Do mistrzowskiej klasy dochodzi w tej konkurencji ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, gdy pisze o Kościele greckokatolickim i Wołyniu.
Trening czyni mistrza, co nieformalny lider środowisk kresowian potwierdził reagując na orędzie hierarchii greckokatolickiej w 70. rocznicę Tragedii Wołyńskiej, gdy Rosyjski Kościół Prawosławny – niezwykle ostro krytykowany przezeń po podpisaniu wspólnego przesłania z Kościołem rzymskokatolickim w Polsce – nazwał „bardziej skłonnym do pojednania” z Polakami niż grekokatolicy (http://www.seminarija.pl/2-uncategorised/82-jedna-rodzina-bez-braterstwa-ks-isakowicz-i-grekokatolicy).
Na swoim blogu ormiański duszpasterz zamieścił 1 lipca wpis pt. „Głos rozsądku profesora z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego”. Włodzimierz Osadczy nazywa podpisaną przez rzymskokatolickich i greckokatolickich hierarchów deklarację „kolejnym etapem negocjacji, który może przybliżyć nas do prawdy”. Krytykuje jednak brak sprecyzowania, nieokreślenie kto komu wyrządził krzywdę, i przeciwstawia warszawskiemu dokumentowi list wydany przez Episkopat Ukrainy, w którym  „można było wyczytać, że była to «krwawa niedziela», że życie straciło wówczas wiele osób”.
 Lubelski historyk, dyrektor Ośrodka Badań nad Historią i Tradycją Metropolii Lwowskiej Obrządku Łacińskiego napisał też: «Chcę powiedzieć o jeszcze jednej rzeczy. W tym dokumencie znajdujemy słowa „przepraszam”. Ale czy te słowa powinien wypowiadać Kościół greckokatolicki? Czy to Kościół reprezentuje środowiska, które dokonywały mordów? Wszędzie i zawsze podkreśla się rozdział państwa i Kościoła, a tu co się dzieje? Kościół jest od tego, żeby mówić prawdę! Kościół nie ma za co przepraszać, bo sam był ofiarą. Przypomnę, że mordowani byli nie tylko kapłani katoliccy, choć ich było najwięcej, ale także greckokatoliccy, a nawet dwóch prawosławnych biskupów!».
I ksiądz Isakowicz, który przez klika tygodni odwiedzających jego stronę internetową informował na wstępie o tym, że „Cerkiew greckokatolicka ma krew na rękach i wciąż kłamie”, który w wywiadzie dla Frondy nazwał Kościół greckokatolicki „po części współodpowiedzialnym” za zbrodnię wołyńską, wypominając, że „wielu jej duchownych nie tylko święciło noże i siekiery, ale i judziło do napadów na Polaków” oraz że „wielu zbrodniarzy wywodzi się z rodzin tych duchownych, tak jak Stepan Bandera, który był synem księdza grecko-katolickiego”, ten sam nieustraszony demaskator kolaborantów hitlerowskich wśród greckokatolickiej hierarchii nazywa „głosem rozsądku” słowa o Kościele greckokatolickim, który „nie ma za co przepraszać, bo sam był ofiarą”.
W spore zakłopotanie wprawił radykalne środowiska kresowe zwierzchnik grekokatolików. Powtarzając słowa przeprosin i potępiając ideologie uczące nienawiści, zaskoczył tych, którzy, jak ks. Isakowicz, spodziewali się, że w „swoim przemówieniu w Polsce też będzie w obawie przed prawdą kluczyć i mataczyć” . Czy sami, szukając dziury w całym, niegotowi do przyjęcia słów przeprosin, nadal będą trwać w maksymalistycznym oczekiwaniu zrównania Zbrodni Wołyńskiej z Holocaustem?
1.07.2013
Ks. Bogdan Pańczak


 

Listy o Wołyniu. Biskupi wobec zbrodni

List pasterski rzymskokatolickiego episkopatu Ukrainy w 70. rocznicę Tragedii Wołyńskiej, opublikowany 24 czerwca i przeznaczony do odczytania w niedzielę 30 czerwca, w porównaniu z wypowiedziami przewodniczącego episkopatowi metropolity lwowskiego jest dokumentem stonowanym, teologicznym,  momentami hermetycznym nie tylko dla przeciętnego katolika. Już lektura pierwszego zdania w obu wersjach językowych wskazuje, że został napisany po polsku.
Otwierają go słowa o „spotkaniu się” trudnych i „obciążonych winą wspomnień z przeszłości, z marzeniami o szczęśliwej przyszłości”. Zręczniej brzmiałoby „zderzenie”, „konfrontacja”, co pozwoliłoby uniknąć  niejasnego w ukraińskim wariancie „spotkania z ciężkimi, obciążonymi winą wspomnieniami z przeszłości, a także z marzeniami o szczęśliwej przyszłości”. Ale to w zasadzie kwestia stylu. Inaczej gdy chodzi o słowa z ostatniego rozdziału, mówiące o „ofiarach obłędnej ideologii” i „masowych mordach”. „Pomyłkowa ideołohija” i „masowe nasylstwo” zmiękczają wymowę tekstu, tak jak „kilka desiatkiw” represjonowanych przez nacjonalistów greckokatolickich i prawosławnych kapłanów zdecydowanie różni się od „kilkunastu”.
By nie być gołosłownym w materii hermetyczności, przytoczmy następujący akapit z piątego  rozdziału listu: „Wola Boża znajduje również swój wyraz w prawie ludzkim, które organizuje życie społeczne. Dzieli się je zasadniczo na dwie części: prawo kościelne i prawo państwowe. Pierwsze obowiązuje wszystkich, którzy przez chrzest zostali włączeni w społeczność Kościoła. Drugie – obowiązuje tylko poddanych danemu prawodawcy. W obu przypadkach nie jest to jednak – zakresowo – prawo obowiązujące powszechnie, jak prawo Boże – naturalne czy pozytywne”.
Nie ulega wątpliwości, że najbardziej „polemikogennym” jest ten fragment z drugiego rozdziału: „Reakcją na te zjawiska ze strony polskiej były podejmowane akcje obronne i sporadyczne akcje odwetowe, w których także zginęli niewinni Ukraińcy. Nie były to wszakże działania proporcjonalne ani pod względem liczby ofiar, ani barbarzyńskich metod. Warto dodać, iż próby położenia tamy fali eksterminacji podjął natychmiast Kościół rzymskokatolicki, interweniując u pasterzy Cerkwi greckokatolickiej, jednak bez pozytywnego skutku”. W ukraińskim wariancie nie ma „sporadycznych” i „natychmiast”.
Reakcja Kościołów na eskalację zła to problem, który badają historycy, nie tylko polscy i ukraińscy. Grzegorz Motyka przedstawił swoją wizję w pracy pt. „Od rzezi wołyńskiej do akcji »Wisła«”, w rozdziale zatytułowanym „Metropolita Andrzej Szeptycki: katecheza w czasach pogardy”. Arcybiskup Bolesław Twardowski napisał pierwszy list do metropolity Szeptyckiego 30 lipca 1943 roku, apelując o wydanie listu pasterskiego potępiającego zbrodnie. W prywatnej korespondencji greckokatolicki hierarcha przesłał swoje dwa listy pasterskie nawołujące wiernych do przestrzegania piątego przykazania. Publicznie zabrał głos w sierpniu 1943 roku w liście do wiernych, w którym jednoznacznie potępił łamanie piątego przykazania i wezwał do ratowania życia bliźnich. Motyka konstatuje: „Daleki byłbym jednak od uznania, że korespondencja z arcybiskupem Twardowskim nie przyniosła żadnego efektu. Jak przypuszczam, właśnie pod jej wpływem w ogłoszonym w listopadzie 1943 roku »Wspólnym posłaniu wszystkich ukraińskich ordynariuszy, koadiutorów metropolii, wszystkich biskupów pomocniczych, administratorów i wizytatorów apostolskich«, przestrzegając wiernych przed grzechem nienawiści, znalazły się te słowa: »Jest oczywiste, że osądzamy każde zabójstwo, ktokolwiek by je popełnił, osądzamy zarówno te przestępstwa, których ofiarami jesteśmy my sami, jak i te, których dopuścili się nasi ludzie. Krew niewinnie przelana zawsze i wszędzie woła o pomstę do nieba«.

 Bolesny, ale chrześcijański realizm nakazuje przyjąć niemiłą prawdę, jest ten wniosek polskiego historyka: „Jakkolwiek było, nie należy zapominać, że nawet gdyby przywódca Cerkwi greckokatolickiej otwarcie potępił działania UPA, nie zmieniłoby to raczej ówczesnej sytuacji. Nauki moralne metropolity Szeptyckiego nie mogły zatrzymać fali zbrodni, gdyż jego słowa nie znajdowały posłuchu, szczególnie wśród działaczy OUN-B”.  

Według innego polskiego badacza, Andrzeja Zięby, w wielu wypowiedziach Szeptyckiego z lat 40-ych „pojawia się przekonanie, że demoralizacja ludności cywilnej jest jednym z najgroźniejszych skutków polityki okupanta” i dlatego „przeciw tym mordom wypowiadał się Szeptycki w wielu listach”. Co więcej, myślał o wspólnym działaniu z Polakami. Krakowski historyk napisał (gwoli ścisłości chodzi o poglądy Zięby przed tajemniczą transformację z kogoś, kto uważał Szeptyckiego za „wybitnego pasterza”, w propagandystę demonizującego go jako „upiora”): „Proponował też szefowi polskiej Rady Głównej Opiekuńczej Adamowi Ronikerowi, i to już w połowie listopada 1941, wydanie wspólnej odezwy do Polaków i Ukraińców wzywającej do zgody, z podpisami ich oraz Wincentego Witosa i abp. Krakowskiego Adama Sapiehy. Czynniki polskie tę propozycję odrzuciły”(„Ewangelia, Ukraina”, „Gazeta Wyborcza”, 4-5 listopada 2000).
List rzymskokatolickich biskupów Ukrainy nie nawiązuje w żaden sposób do dopełnionych już aktów dialogu i pojednania między Polakami Ukraińcami, grekokatolikami i rzymskimi katolikami.  Kończy się jednak przypomnieniem słów Jana Pawła II, wypowiedzianych we Lwowie 26 czerwca 2001 roku: : „Niech przebaczenie, udzielone i uzyskane, rozleje się niczym dobroczynny balsam w każdym sercu. Niech dzięki oczyszczeniu pamięci historycznej wszyscy gotowi będą stawiać wyżej to, co jednoczy, niż to, co dzieli, ażeby razem budować przyszłość opartą na wzajemnym szacunku, braterskiej współpracy i autentycznej solidarności”. I to daje podstawę do nadziei.
27.06.2013
Ks. Bogdan Pańczak



Ludobójstwo jako środek


„Niezależnie od szczytnych intencji moralnych, ludobójstwo jako pojęcie prawa szybko zaczęło być instrumentalizowane politycznie i wykorzystywane w rywalizacji o »prestiż« pomiędzy różnymi kategoriami ofiar” – słowa z leadu do artykułu prof. Pawła Machcewicza o ludobójstwie jako kategorii prawnej w ostatnich dniach znajdują kolejne potwierdzenia. Prezes Jarosław Kaczyński, Rada Miasta w Radomiu i wiele innych środowisk w 70 lat po tragedii wołyńskiej walczą o miejsce na podium dla polskich ofiar.
Polski historyk, w przeszłości pracownik IPN, dziś dyrektor Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, zwraca uwagę, że polityczny kontekst uchwalania konwencji o ludobójstwie sprawił, że „w kolejnych dziesięcioleciach pojęcie to budziło niezliczone kontrowersje wśród prawników, polityków, historyków, a nawet szerokiej opinii publicznej” („Jak nazywać zbrodnie?”, „Polityka” 17-18/2012). A Konstanty Gebert, analizując manipulacje pojęciem ludobójstwa w dwóch najświeższych sprawach – Gwatemali i Bangladeszu –retorycznie wątpi, „czy twórcy konwencji ONZ Rafałowi Lemkinowi poruszonemu eksterminacją Ormian w I wojnie światowej i Żydów w II o to właśnie chodziło”(”Gazeta Wyborcza”, „Ludobójcy?”, 15.03. 2013).
Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” 23/2013) porównał zabijanych w ludobójstwie Polaków do Żydów, a Ukraińców do eksterminujących ich Niemców. Rada Miejska w Radomiu w swoim stanowisku w „70. rocznicę rzezi na Wołyniu i kresach południowo–wschodnich II Rzeczypospolitej Polskiej” napisała zaś: „To ludobójstwo, porównywalne do zagłady Ormian w Turcji i Holokaustu Żydów, do dzisiaj nie zostało osądzone i potępione. Ks. Isakowicz-Zaleski chwali Radomian za odwagę. Że Ukraina zakręci kurek z gazem albo zamknie granicę przed setkami tysięcy polskich emigrantów zarobkowych? Czy może zespół Enej, stosując w swoim klipie techniki podprogowe, szykuje kolejną rzeź, o czym pisze do ormiańskiego duszpasterza przejęty Tadeusz z Krakowa? Rzeczywiście trzeba odwagi, żeby porównać tragedię wołyńskich Polaków do Holokaustu.
Widząc w jakim kierunku zmierza w Polsce dyskusja o Wołyniu, pamiętając co Rosja robiła, by nie dopuścić do uznania przez świat Hołodomoru za ludobójstwo, Ukraińcy chyba pomału zaczną dojrzewać do przyjęcia opinii litewskiego filozofa Leonidasa Donskisa, który, zaliczając Wielki Głód obok innych masowych mordów do aktów mających „ponad wszelką wątpliwość cechy ludobójstwa”, uważa jednak, że „czy nam się to podoba, czy nie, Holocaust był jedynym prawdziwym ludobójstwem w całej historii rodzaju ludzkiego” (”Ludobójstwo, mordowanie Boga”, „GW” 24.09. 2009). A Machcewicz, wychodząc z politycznych manipulacji towarzyszących uchwalaniu konwencji ONZ pyta, czy „pojęcie ludobójstwa zachowuje w ogóle swój sens”. Następne słowa polskiego historyka warto zadedykować Jarosławowi Kaczyńskiemu, rajcom Radomia i innych miast, ale także samym Ukraińcom, wkładającym tyle energii w uznanie za ludobójstwo Holodomoru: „Gdy przyglądamy się współczesnym kontrowersjom związanym z terminem ludobójstwa, trudno nie mieć wątpliwości, czy rzeczywiście najważniejsze jest napiętnowanie sprawców i upamiętnienie zamordowanych. Czy istotnie nazwanie zbrodni ludobójstwem nadaje wyższy sens śmierci i tragedii? Czy ofiary zbrodni nienazwanych ludobójstwem – dokonanych przez Niemców, Sowietów, komunistów chińskich czy kambodżańskich – były w jakimkolwiek sensie gorsze, mniej godne szacunku?”. Innymi słowy, czy pojęcie ludobójstwa ma być środkiem do osiągnięcia innych celów?
Choć w przypadku Hołodomoru głos samego  Lemkina jest silnym argumentem za obstawaniem przy ludobójstwie.  W 20. Rocznicę Wielkiego Głodu w Nowym Jorku wygłosił on referat Sowieckie ludobójstwo na Ukrainie, w którym mówił nie tylko o tragedii lat 1932-33, ale i o niszczeniu Ukraińców na płaszczyźnie kulturowej i duchowej. Machcewicz zwraca uwagę, że kulturowy wymiar ludobójstwa był bardzo istotny w koncepcji Lemkina. Wspominał on także o ludobójstwie religijnym i moralnym. Kulturalny wymiar ludobójstwa polegał według Lemkina w likwidowaniu szkolnictwa i instytucji kultury podbitych narodów.
Koszmarem, do jakiego może doprowadzić przyjęcie przez polski parlament uchwały mówiącej o ludobójstwie na Wołyniu, będzie używanie przez radykałów z ukraińskiej strony określenia ludobójstwo w odniesieniu do Akcji „Wisła” i polityki wynaradawiania Ukraińców. Bo w końcu Lemkin zaliczał to do ludobójstwa, a ma on do tego pojęcia moralny copyright.
Lemkin stworzył nowe słowo Genocide łącząc greckie genos (rasa, plemię) z łacińskim cide, pochodzącym od occidere (zabijać). Połączył Wschód z Zachodem, w jednym słowie zawarł tragiczny wymiar tych relacji. Ukraiński Kościół Greckokatolicki, jak i inne Katolickie Kościoły Wschodnie, będąc ucieleśnieniem skomplikowanych dziejów tych relacji, widzi sens swego istnienia w działaniu dla przywróceniu pełnej jedności Wschodu i Zachodu. Rok 2013, 70. rocznica tragedii Wołynia, przyniósł trudne wyzwanie Ukraińcom i Polakom. Strasznym paradoksem byłoby niesprostanie mu przez Kościoły, które siłą bezsilnych wyszły zwycięsko z totalitarnych prześladowań.
13.06.2013
Ks. Bogdan Pańczak

Rany Jezusa, Rany Wołynia


Druga niedziela po Passze pokazuje, co dla tradycji bizantyńskiej jest priorytetem gdy chodzi o rzeczywistość zmartwychwstania Chrystusa. Niewiastom niosącym wonności, które skonstatowały fakt pustego grobu – chronologicznie pierwszy kontakt żyjących przedstawicieli rodzaju ludzkiego z niepojętym wydarzeniem podeptania śmierci – poświęcona jest trzecia niedziela. Ukazanie się Zmartwychwstałego dziesięciu apostołom i ponowne także Tomaszowi, niesie o wiele większe przesłanie. O nieprzemijającej aktualności.
Wykorzystując dzisiejsze pojęcia, można by nazwać apostoła Tomasza ofiarą czarnego PR. Uchodzi za wcielenie niewierności, sceptycyzmu, braku zaufania. A przecież Ewangelia według św. Jana nie jest jedyną, która mówi o nieprzyjęciu prawdy o zmartwychwstaniu. Na dzisiejszej jutrzni czytaliśmy pierwszą –   z jedenastu – ewangelię zmartwychwstania. Mateusz napisał, że jedenastu uczniów poszło do Galilei na górę, tam gdzie polecił im Jezus. Gdy Go ujrzeli „oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili”(Mt 28, 16-17). Czyli nie tylko Tomasz miał wątpliwości. I nawet ujrzenie na własne oczy – czego u Jana brakowało Tomaszowi przy pierwszy ukazaniu się Pana – nie przekonywało niektórych apostołów o realności Zmartwychwstałego. Z punktu widzenia strategii promocyjnej taka szczerość skazywałaby chrześcijaństwo na klęskę. Gdyby było ono sprawą ludzką. Jan Złotousty zachęca: „A jeśli niektórzy wątpili, podziwiaj ich prawdomówność: nie zatajają swoich słabości aż do ostatniego dnia. A jednak i oni umocnili się Jego widokiem”. Chrystus nie zmusza do przyjęcia swojego zmartwychwstania. Hans Urs von Balthasar tę swobodę reakcji, nawet wątpienia nazywa „łaską paschalną”. Bóg chce, byśmy wierzyli dobrowolnie, tak jak dobrowolnym był Jego akt stworzenia i – co nieustannie podkreśla liturgia – dobrowolnie wydał siebie Chrystus na śmierć za nas. W głębokich słowach prawdę o delikatnym Bogu wyraził francuski myśliciel Jean Guitton: „Sposób istnienia Boga pozostawia nam wolny wybór, aby w Niego wierzyć czy nie wierzyć. Ten dyskretny Bóg tchnął pozory prawdopodobieństwa w nasze wątpliwości co do swego istnienia. Osłonił się mrokiem, aby nasycić naszą wiarę miłością, zapewne także, aby uzyskać prawo wybaczenia nam naszych wątpliwości. Aby pozostawić miłosierdziu pole do działania, musi istnieć prawdopodobieństwo rozwiązania sprzecznego z wiarą”.
Chrystus spełnia wymagania Tomasza – ma on gdzie włożyć palec i rękę. Na ciele Zmartwychwstałego są rany po gwoździach i włóczni. Ma to kolosalne znaczenie. Na zawsze Zbawiciel nosi stygmaty męki jako najwyższego sensu swego wcielenia. Nie było interwencji niebieskiego chirurga estetycznego, który usunąłby szramy i blizny, proponując nieskazitelnie gładką cielesną powłokę. Ale te rany już nie krwawią, już nie bolą tym pierwotnym bólem zadanym na Golgocie. I Chrystus nie wraca do dnia męki, nie roztrząsa kto winien był Jego śmierci, kogo należałoby ukarać. Patrzy w przyszłość, myśli o ludziach, o całym świecie, o życiu, które głosić mają Jego wysłannicy, co obwieścił dziś anioł, uwalniając apostołów z więzienia(Dz 5, 20).
Wybitny amerykański psycholog społeczny Philip Zimbardo, odwiedzając ziemie swoich przodków stwierdził, że w dialekcie sycylijskim nie ma czasu przyszłego. Nie mówi się tam „spotkamy się jutro”, lecz „spotykamy się jutro”. Zimbardo utworzył tam fundację, zaczął od wykładu o czasie, i, jak wspomina, „po spotkaniu podszedł do mnie poeta, gość po pięćdziesiątce, i mówi: «Żyję ze słów, ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie mamy czasu przyszłego». Amerykański psycholog stwierdza, że „największe sukcesy odnoszą ci, którzy potrafią zrównoważyć przeszłość, teraźniejszość i przyszłość”. Kto myśli głównie o przeszłości, która tak jak na Sycylii, naznaczona była konfliktami i krzywdami, koncentrować się będzie na wendetcie.
Czymś nieludzkim byłoby oczekiwanie, że ludzie zapomną o zaznanych krzywdach. Taka amnezja zaprzeczałaby człowieczeństwu, pozbawiała części tożsamości. Każdy człowiek, każda wspólnota ludzka, by być sobą musi nosić rany, tak jak nie zniknęły one na ciele Zmartwychwstałego. Dotyczy to Polaków z Wołynia, Ukraińców z Zakerzonia, muzułmanów z Bośni i wielu, wielu innych. Chodzi o to, by, jak powiedział  dr. Mariusza Zajączkowski z warszawskiego IPN w wykładzie o zbrodni wołyńskiej wygłoszonym przed Liturgią w lubelskim kościele św. Andrzeja Boboli, pamiętać, a nie rozpamiętywać.
Wybitni przedstawiciele ukraińskiej inteligencji, przejęci dramatycznym stanem ukraińskiej państwowości i ducha, sformułowali „Kartę wolnego człowieka”. Sam w sobie dokument ten przeciętnemu Polakowi może się zdać zbiorem prawd oczywistych, truizmów. Pokazuje jednak ogrom pracy organicznej, którą trzeba wykonać na Ukrainie, i dystans, jaki oddziela ją od Europy. Ale o mentalnej bliskości do tejże Europy świadczą słowa z 2. rozdziału pt. „Być Ukraińcem”: „Nie szukajmy winnych własnego losu. Bądźmy silnym narodem i pamiętajmy zarówno o zwycięskich, jak i tragicznych momentach. Nie zapominajmy o tych chwilach, gdy świadomie czy nieświadomie wyrządziliśmy krzywdę innym narodom”.
Na pytanie dziennikarza, czy Polacy nie są zapatrzeni w przeszłość, Zimbardo odpowiada: „Czas, by Polacy powiedzieli sobie: «Tak, ale to było kiedyś». Nie chodzi o to, by zaprzeczać przeszłości, lecz o to, żeby zostawić ją tam, gdzie powinna być – za sobą”.
Czas, by zrozumieli to ci Polacy, którzy za wszelką cenę chcą zrobić z tragedii wołyńskiej kamień upadku w relacjach polsko-ukraińskich. By zrozumieli, że swym maksymalizmem i nieprzejednaniem wytrącają argumenty tym Ukraińcom, którzy wzywają swych rodaków do pamięci o krzywdach wyrządzonych innym narodom.
12.05.2013
Ks. Bogdan Pańczak

Wołyn - cdn?


Trudno znaleźć argumenty, które zaprzeczyłyby wnioskowi, do jakiego doszedł korespondent Polskiego Radia w Kijowie Piotr Pogorzelski: „Dyskusja o zbrodni wołyńskiej zmierza w najgorszym z możliwych kierunku. Zamiast odpowiedzieć na próby znalezienia porozumienia, które pojawiają się ze strony ukraińskiej, widzimy polskie kroki prowadzące jedynie do zaostrzenia dwustronnych relacji. I na pewno nie przyczynią się one do poznania prawdy historycznej” (www.new.org.pl/2013-04-24,wolyn_ukrainski_punkt_widzenia.html). Ostatnio doszedł głos, – formalnie ze strony ukraińskiej – który nie pomoże w przywróceniu inspirującej roli Kościoła katolickiego w kwestii dialogu między Polakami i Ukraińcami.
 Arcybiskupi i biskupi Kościoła rzymskokatolickiego na Ukrainie wydali komunikat, w którym zapowiadają wydanie listu pasterskiego poświęconego tragedii wołyńskiej. Łacińscy hierarchowie ubolewają, że nie udało się przygotować wspólnego listu z biskupami greckokatolickimi, gdyż ci odrzucili „istotne propozycje strony rzymskokatolickiej”. Mimo to biskupi liczą na udział grekokatolików w uroczystościach organizowanych przez Kościół rzymskokatolicki, i „jak przystoi uczniom Chrystusa, będziemy się razem modlić w Łucku 14 lipca bieżącego roku oraz w innych miejscach podczas pokutnych nabożeństw za zbrodnie sprzed 70 lat i w intencji wszystkich ofiar tragedii wołyńskiej”.
Na czym polegały „istotne propozycje” dowiadujemy  się z wypowiedzi arcybiskupa Mieczysława Mokrzyckiego dla KAI z 6 kwietnia 2013 roku. Poniższy fragment oddaje istotę filozofii pojednania wg lwowskiego metropolity:  «Jego zdaniem nonsensem wydaje się proponowana przez Kościół grecko-katolicki formuła „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. „Czy którakolwiek ze stron – sygnatariuszy listu ma moralne prawo do takiej deklaracji? Musi tu znaleźć się wyraźne słowo: przepraszamy i prosimy o wybaczenie” - uważa przewodniczący Konferencji Episkopatu Ukrainy». Jeśli żadna ze stron, 70 lat po strasznych wydarzeniach, nie ma moralnego prawa do deklaracji „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”, to na jakiej podstawie jedna strona ma mieć obowiązek zadeklarować „przepraszamy i prosimy o wybaczenie”?
Ćwierć wieku temu, 8 października 1987 roku, w papieskim Kolegium Polskim w Rzymie, prymas Polski kardynał Józef Glemp mówił do biskupów greckokatolickich: „Nie wolno nam podejmować licytacji, kto komu więcej krzywd wyrządził. Do niczego to nie doprowadzi. Szczególnie my, duchowni, winniśmy wiedzieć, że gojących się ran nie wolno drapać”. Arcybiskup Mokrzycki, wychowany i wykształcony w Polsce i w Rzymie, wydaje się zamknięty na ducha i teologię pojednania między narodami, której prekursorami byli polscy biskupi w latach 60. dwudziestego wieku, mimo tego, że przy jednym z nich – jako biskupie Rzymu – spędził kilka lat życia.
Dziwnie, nieewangelicznie brzmią słowa o oczekiwanym udziale grekokatolików we wspólnych modlitwach. Tchnie tu duchem paternalizmu w stosunku do wschodnich katolików,  który Kościół rzymskokatolicki stara się w sobie raczej okiełznywać. Jeśli grekokatolicy nie przybędą, to nie są uczniami Chrystusa? Zapraszać na expressis verbis pokutne nabożeństwo, gdy powiedziało się, że to tylko ty masz przeprosić  i prosić o wybaczenie?
Jednocześnie biskup Stanisław Szyrokoradiuk, administrator diecezji łuckiej, wyjątkowo upoważniony do reprezentowania rzymskokatolickiej wspólnoty wołyńskiej, podpisuje list Wołyńskiej rady Kościołów, w którym wzywa się by, „prosić Najwyższego o przebaczenie zarówno dla prześladowanych, jak i dla prześladowców” oraz stwierdza, że w ciągu ostatnich dziesięcioleci Polskę i Ukrainę połączyły przyjacielskie, partnerskie stosunki. Jednak „nieprzejednanie poszczególnych osób i grup może rozpalić przygasłe krzywdy. Nie pozwólmy wrogowi rodzaju ludzkiego ponownie skłócić nasze narody!”. List kończy się wezwaniem do Polaków i Ukraińców, aby jeszcze raz powiedzieli: „Przebaczcie nam, i my wam przebaczamy, a łańcuch zła, który ciągnął się tyle stuleci, przerwijmy dobrymi uczynkami”.
Wydaje się, że w sytuacji, gdy z Ukrainy dochodzą sprzeczne głosy, szalę na korzyść kontynuowania dialogu polsko-ukraińskiego w duchu „przebaczamy i prosimy o przebaczenie” mogą przechylić tylko polscy biskupi rzymskokatoliccy, właściciele patentu na tę pokój wprowadzającą formułę. 
26.03.2013
Ks. Bogdan Pańczak

Jedna rodzina bez braterstwa. Ks. Isakowicz i grekokatolicy

W pamięci absolwentów  Seminarium Duchownego w Lublinie zapisała się szczególnie barwna postać franciszkanina, wieloletniego profesora nauk biblijnych. Wśród wielu anegdot z nim związanych jest i jego deklaracja o stosunku do Braci Mniejszych Kapucynów: „To, że mam z kapucynami wspólnego ojca nie znaczy, że jesteśmy braćmi”. Ta rozweselająca fraza przychodzi mi na myśl w ciężkich  chwilach, gdy docierają do mnie wypowiedzi ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego na temat ukraińskich grekokatolików. To, że należymy do jednej rodziny wschodnich katolików wcale nie znaczy, że żywi on do nas braterskie uczucia.
Pod tym względem ks. Isakowicz jest wiernym kontynuatorem działalności symbolicznej dla polskich Ormian postaci, arcybiskupa lwowskiego w latach 1901-1938, Józefa Teodorowicza. Hierarcha ten, gorący zwolennik endecji, powiedział po przegranym przez Ukraińców boju o własne państwo: „(…)czy ci bracia nasi, którzy zamachu na Lwów dokonali, ostaliby się na długo w swej samodzielności, do której ni historycznie byli przygotowani, bo jej nigdy nie mieli, ni też w jaki bądź inny sposób do niej przysposobieni? Utonęliby tylko we  wrzątku kipiącym wschodniego rozkładu (…)Nie wolno [im] było skrycie i znienacka ugodzić w twierdzę katolickiej i polskiej kultury, jaką był Lwów”(cyt. za:  Maciej Mróz, „Katolicyzm na pograniczu. Kościół katolicki wobec kwestii ukraińskiej i białoruskiej w Polsce w latach 1918-1925”, wyd. adam marszałek, Toruń 2003, s. 31).  Mróz przywołuje sejmowe posiedzenie z 3 kwietnia 1919, na którym poseł socjalistyczny Mieczysław Niedziałkowski, broniąc programu federacyjnego, firmowanego przez Piłsudskiego, „trafnie odczytał intencje Teodorowicza”. Jakie one były? Eufemistycznie mówiąc dalekie od braterskich dla Ukraińców i innych narodów. Teodorowicz, według socjalisty Niedziałkowskiego, „ignoruje i zupełnie odrzuca istnienie jakiegokolwiek bądź odrębnego narodu pomiędzy Polską a Rosją, z góry się zgadza na odbudowanie wielkiej Rosji i pragnie, by granice Polski spotykały się z granicami rosyjskimi”, ibidem, s. 34). Ksiądz Isakowicz, gotowy w swej gorliwości tropiciela ukraińskich nacjonalistów na wspólne przedsięwzięcia ze stalinistami, jak to miało miejsce w Kijowie 1 kwietnia 2010 roku, w rzeczywistości też ignoruje i odrzuca istnienie narodu, który po stuleciach dramatycznej historii z trudem buduje swój odrębny byt.
W wywiadzie dla portalu Fronda z 29 marca br. Ks. Isakowicz powtórzył formułowane już wcześniej pod adresem grekokatolików zarzuty. Krytykując list hierarchów dotyczący tragedii wołyńskiej powiedział: „Dopóki ta cerkiew nie rozliczy się ze swojej przeszłości z tego, co ma na sumieniu, to jej wypowiedzi nie będą wiarygodne. Cerkiew prawosławna jest już bardziej skłonna do pojednania z Polakami”. Którą Cerkiew miał na myśli? Patriarchat Kijowski, którego zwierzchnik dwa dni wcześniej wystosował list poświęcony 70. rocznicy „masowych zabójstw na Wołyniu”? Wątpię czy już go znał, a jeśli nawet, to nie ma w nim nic więcej ponad to, co od roku 1987 robią biskupi greckokatoliccy w dialogu z polskimi hierarchami, też powtarzając formułę „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Pozostaje jedno wyjście: ormiańskiemu duszpasterzowi chodzi o Cerkiew patriarchatu moskiewskiego, która w zeszłym roku rozpoczęła dialog pojednania z Kościołem rzymskokatolickim w Polsce. Mam tylko pewien dysonans poznawczy. Ks. Isakowicz jest (był?) jednym z najostrzejszych krytyków wspólnego przesłania. Choćby 10.10.2012 na łamach „Gazety Polskiej” pisał, że przesłania nie odczytano ani w Rosji, ani na Białorusi, ani na Ukrainie, bo „ po pierwsze, patriarchatem moskiewskim i podległymi mu diecezjami, także tymi leżącymi poza granicami państwa rosyjskiego, nadal trzęsie Kreml, a ścisłej mówiąc, car Władimir I Putin. On to wzorem swoich poprzedników, zarówno carów z dynastii Rurykowiczów i Romanów, jak i pierwszych sekretarzy KPZR (że nie wspomnę o szefach Czeka i NKWD), manipuluje sprawami kościelnymi, jak się tylko da. Po drugie, tzw. pojednanie ma wymiar polityczny, a samo jego podpisanie, które odbyło się w asyście państwowego establishmentu, też było wydarzeniem bardziej politycznym niż religijnym. Czy prawosławni władycy zdobędą się w końcu na odwagę, aby w czasie niedzielnych liturgii odczytać we wszystkich cerkwiach wspomniany tekst, tak jak to nakazali uczynić w swoich kościołach biskupi rzymskokatoliccy? Chyba nie, bo to wymagałoby przeciwstawienia się carowi, a do tego ani patriarcha Cyryl I, który swoją karierę zawdzięcza współpracy z KGB, ani jego podwładni nie są zdolni. Oczywiście wśród duchownych prawosławnych jest wielu uczciwych i prawych ludzi, którzy autentycznie żyją zasadami Ewangelii. Jednak sama Cerkiew nie dojrzała jeszcze do tego, aby wyrwać się spod podległości władzy świeckiej. I to jest wielkim dramatem chrześcijaństwa wschodniego”.
Nasuwa się smutny wniosek. W imię nieustannego demonizowania grekokatolików ks. Isakowicz gotów jest zaprzeczyć własnym słowom, obrócić kota ogonem, i manipulowany przez Putina patriarchat moskiewski ukazywać jako bardziej otwarty na dialog z Polakami niż grekokatolików. Jakieś spotkanie z Rosją ponad sąsiadami. Ormiański duszpasterz zdaje się tonąć we wrzątku kipiącym swej awersji do ukraińskich grekokatolików.
04.04.2013
Ks. Bogdan Pańczak


Echa orędzia - wołyńskie i bieszczadzkie

Tomaszowi Terlikowskiemu przypadła rola rzecznika tych, którzy nie zaakceptowali Orędzia hierarchii greckokatolickiej, wystosowanego w perspektywie obchodów 70. rocznicy tragedii wołyńskiej. Swoją przestrzeń w Internecie udostępnili mu nawet ci, którym zazwyczaj nie brakuje inwencji w epatowaniu Polaków zagrożeniem ze strony Ukraińców. Redaktor Terlikowski w typowy dla siebie sposób radykalizuje oceny. Ze strony Adama Michnika, „zachwycającego się” listem biskupów grekokatolickich, przyszły jednocześnie, według niego, „potępienia łacińskiego metropolity Lwowa, który nie chciał uczestniczyć w pisaniu listu, który zestawia na równych prawach ofiary okrutnego mordu i sprawców, których nikt nie zamierza nazwać po imieniu”. Jak Michnik „potępił” arcybiskupa Mokrzyckiego? Takimi słowy: „Wielka szkoda, że ten list napotkał reakcję niechętną ze strony metropolity lwowskiego Kościoła rzymskokatolickiego”. „Wielka szkoda” stała się „potępieniem”. Jak redaktor Frondy określi rzeczywiste potępienie? Nawoływaniem do fizycznej rozprawy?
Redakcja „Myśli Polskiej”, niechętna „komentowaniu ocen religijnych”, musi jednak odnieść się do Orędzia, bo  znalazły się w nim sformułowania „nie do przyjęcia”. Chodzi o „bratobójstwo”, „wydarzenia” i inne. Oprócz tego, „Ukraińscy biskupi próbują też na jednej szali położyć «politykę obliczoną na pozbawienie Ukraińców prawa na samookreślenie na swojej ziemi» i rzeź Polaków na Wołyniu. To sprawia, że wymowa Orędzia jest dwuznaczna i budzi tzw. mieszane uczucia”. Wszystko wskazuje na to, że Orędzie hierarchii greckokatolickiej jest dokumentem zaproponowanym stronie rzymskokatolickiej jako wspólny tekst i odrzuconym przez nią z powodów wyartykułowanych przez abpa Mokrzyckiego. Sformułowanie „polityka obliczona na pozbawienie Ukraińców prawa na samookreślenie na swojej ziemi” w zamierzeniu miało być wyznaniem strony rzymskokatolickiej, nolens volens/chętnie (do wyboru) reprezentującej Polaków. Nie miał takich oporów prymas Józef Glemp, gdy 17 października 1987 r. zwracał się w rzymskim kolegium św. Jozafata do  biskupów greckokatolickich: „Jesteśmy winowajcami wobec Was, Bracia Ukraińcy, bo nie umieliśmy nauki wynikającej z chrztu świętego wprowadzić w życie. Zacytuję z pamięci wiersz, bodajże poety Bohdana Zalewskiego, który w usta Ukraińca, być może Mazepy, wkłada takie słowa żalu:
Myśmy Lachom byli wierni,/ Przeciw hordom każdej chwili,/ Nim husarze, nim pancerni/ Nadjechali – to my zbili./I cóż za to mamy w zysku/ Oprócz więzów, łez, ucisku?
Wiersz opowiada dalej o awanturniczych przygodach, bo i Lachom się dostało i dostawało się nieraz. Opowiadanie poetyckie odnosi się do przeszłości, ale i przypomina rzeczywistość, którą na płaszczyźnie etycznej określamy: mamy winy jedni wobec drugich. A gdzie są winy, tam trzeba mówić: Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy”. 

Redaktor Terlikowski krytykuje redaktora Michnika za zestawianie zrealizowanych czystek etnicznych z „błędną polityką sanacji”. I przechodzi od eufemistycznego określenia jej słowami „nie była ona dobra”, do jednoznacznego –  „zła, i co do tego nie ma sporu”. Redakcja „Myśli Polskiej” uwypukla myśl abpa Mokrzyckiego, że „inicjatywa wspólnego listu może stać się kolejną akcją «poprawną politycznie», która nic nie wniesie w wyjaśnienie przyczyn wielkiego zła, które spowodowało śmierć ponad 120 tys. cywilów”. Uznając niedoskonałość II RP Terlikowski sytuuje się w nobilitującym towarzystwie prof. Henryka Samsonowicza, dla którego „II Rzeczpospolita była państwem kontrastów, wielonarodowym, z ogromnymi mniejszościami narodowymi, które przecież inaczej postrzegały nasze państwo”. Znakomity historyk wspomina wyjazd w roku 1968 ze studentami do Równego, miasta w dawnym woj. wołyńskim. Goście z Polski zwiedzali muzeum historyczne i „dyrektor tego muzeum, pięknie mówiący po polsku, bo kończył polskie liceum, powiedział mi rzecz, która mnie wtedy mocno zawstydziła. «Kazano mi uczyć się obowiązkowo wierszyka ‘Kto ty jesteś, Polak mały‘. Dlaczego? Przecież byłem Ukraińcem»”( Andrzej Sowa, „Henryk Samsonowicz. Wywiad rzeka”, Bellona, W-wa 2009, s. 21). 

Nie po raz pierwszy przywołam słowa francuskiego historyka prof. Daniela Beauvois: „Nieludzkie sceny tzw. rzezi wołyńskiej na przełomie lat 1943-1944 zaskoczyć mogą tylko naiwnych zwolenników sielankowych kresów i rzekomo bezkonfliktowych stosunków ziemiaństwa z chłopstwem we wschodniej części dawnej Rzeczypospolitej. W ciągu pięciu wieków całe nieskończone pasmo buntów chłopskich, szczególnie ukraińskich, okazało się jedynym sposobem wyrażania gniewu wobec bezprawia, obrony swej godności osobistej i obrony swej tożsamości kulturowej” („Jak tabun szalonych koni…”, tekst  dołączony do CD grupy RUTA „Na Vschod. Wolność albo śmierć” ). Niezrealizowany zamysł wspólnego listu każe natomiast zresetować metodę dialogu polsko-ukraińskiego prowadzonego przez Kościoły rzymsko- i greckokatolicki. De facto chodzi o trzy podmioty: rzymskich katolików w Polsce, niezależnych od nich rzymskich katolików na Ukrainie i Kościół greckokatolicki, który poprzez synodalną strukturę stanowi jedność na Ukrainie i w Polsce. Dotychczas dialog prowadzono na poziomie międzynarodowym, choć z nie do końca sprecyzowanym udziałem grekokatolików w Polsce i bez udziału – jak wieść głosi na własne życzenie – rzymskich katolików na Ukrainie. Jego ograniczenie do kontekstu jednego państwa przyniosło, jak się okazało niepokonalną, pokusę utożsamienia się mniejszościowej wspólnoty z rolą ofiary, bez tej szerokości spojrzenia, która cechowała przemówienie prymasa Glempa w Rzymie. 

W swym Orędziu greckokatoliccy biskupi postulują: „Historycy muszą jeszcze włożyć wiele wysiłku, by wyjaśnić wszystkie okoliczności i przerażające szczegóły ukraińsko-polskich starć i przelewu krwi, ich gorzkie skutki, jak również ustalić imiona wszystkich, którzy ucierpieli”. Często słyszymy o priorytecie posługi historyków w dziele zbliżania Polaków i Ukraińców, i naprawdę to jest niezbędne. Dotyczy nie tylko Wołynia, gdzie badania terenowe w zasadzie dopiero się zaczynają, ale i innych wspólnie zamieszkiwanych ziem. Szczegóły, okoliczności i imiona mogą być - i niestety są - zakłamywane.

Nie jestem zawodowym historykiem. Fakty potwierdzające tezę o zakłamywaniu zbieram „po drodze”, przy okazji lektury prasy czy publikacji dotyczących terenów bliskich sercu potomka deportowanych w Akcji „Wisła”. Kilka przykładów. W Hrubieszowie w marcu 1945 roku zamordowano kilkanaście osób. W latach 70. o ten mord oficjalna propaganda oskarżała „silne ugrupowanie UPA”. W rzeczywistości zbrodni dokonało dziewięciu funkcjonariuszy UB. W roku 1998 Okręgowa komisja Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu – IPN w Lublinie zwracała się do świadków zbrodni o kontakt. 

W dawnym mieście wojewódzkim, dziś tylko powiatowym, pod koniec PRL przygotowywano upamiętnienie ofiar „wielkiego starcia z banderowcami”, którzy „najpewniej przebijali się do amerykańskiej strefy okupacyjnej w Niemczech”. UPA w tych okolicach nie było, „heroicznie” działali natomiast polscy milicjanci i funkcjonariusze NKWD, którzy rekwirowali wszystko, co można było, a „nocą, przy samogonie, siadali do kart. Było o co grać”. Pewnego razu od grubych słów przeszli do pepeszy. Zginął brat Wysokiego Urzędnika i jeszcze ze dwóch innych. „Kiedy doszli do przytomności, zawieźli zabitych na wzgórek. I dali raport, że natknęli się na banderowców”(Paweł Smoleński, „Historia ojczysta”, „GW-Duży Format”, 24.12.2009).

Oprócz fałszerstw autorstwa komunistycznej propagandy, funkcjonują niestety opowieści o zbrodniach dokonanych przez Ukraińców, które w najlepszym wariancie należy przypisać słabości ludzkiej pamięci. Właśnie tym redakcja „Bieszczadu”, rocznika  ToNZ, oddział bieszczadzki, tłumaczy informację podaną w numerze 6 (1999 r.) przez E. Pietrzykiewcza o wymordowaniu przez banderowców polskiej rodziny Kijowskich z Berehów Dolnych. „Pamiętam, że było to z soboty na niedzielę. Ten mord osobiście oglądałem”, napisał E. Pietrzykiewicz. Redakcja dotarła do rodziny Kijowskich, „zaś informacja wywołała konsternację”. Franciszek Kijowski napisał w odpowiedzi: „Nie jest prawdą, że rzekomo w 1944 roku rodzinę Kijowskich wymordowano. Ani Ukraińcy ani banderowcy nie zamordowali naszej rodziny. W Brzegach mieszkało nas pięć rodzin i ani jeden włos z głowy nikomu nie spadł. Być może w okolicznych wioskach zdarzały się mordy dokonane przez banderowców, ale nie dotknęły one Kijowskich”(„Bieszczad 7”, Ustrzyki Dolne 2000, s.345).

W 1987 r. w książce „Bieszczady w ogniu” Artur Bata napisał, że 25 lipca 1945 r. „upowcy zamordowali dwóch mieszkańców Polańczyka”. Dziesięć lat później w czasopiśmie „Na rubieży” nr 5/22, wydawanym przez Stowarzyszenie Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów z siedzibą we Wrocławiu, podano, że 25 lipca 1945 banderowcy dokonali napadu na polskie zagrody, zamordowali 2 Polaków, spalili budynki dworskie Cieślińskich i jedno gospodarstwo chłopskie, zrabowali większość bydła, żywność, odzież i obuwie”. W rzeczywistości upowcy rozstrzelali dwóch mężczyzn, Michała i Mikołaja, którzy, podając się za partyzantów, okradali mieszkańców. „Poszkodowana była Polką, Michał i Mikołaj – Ukraińcami. Zabudowania dworskie spłonęły w innym czasie i okolicznościach”(Aleksander Sałapata, „W sukurs prawdzie”, „Bieszczad 8”, Ustrzyki Dolne 2001, s. 273-277). 

Nie relatywizuję zła wyrządzonego przez moich rodaków Polakom na Wołyniu i wszędzie indziej. Podpisuję się pod słowami patriarchy Lubomyra(Huzara) wypowiedzianymi 27 czerwca 2001 r. we Lwowie, gdy w obecności Jana Pawła II  przepraszał on za zło wyrządzone innym narodom. Jednocześnie dostrzegam nieprzemijającą aktualność słów  Aleksandra Sałapaty otwierających cytowany materiał: „Bratobójcze walki polsko-ukraińskie zmieniły w ruinę i zgliszcza wszystko to, co ocalało po niemieckiej okupacji. W umęczoną bieszczadzką ziemię spłynęło wiele krwi i łez. Pamięć tamtych lat jest ciągle żywa. Szacunek dla tysięcy ofiar, współczucie dla bezmiaru ludzkich cierpień nakazują, by o tamtych wydarzeniach pisać z pokorą i odpowiedzialnością”.
26.03.2013
Ks. Bogdan Pańczak


Wołyń, ciasto i "Gazeta Wyborcza"

Lektura  papierowej „Gazety Wyborczej” i jej internetowej wersji z 18 marca 2013 r. po raz kolejny utwierdziła mnie w przekonaniu, że najważniejszą cnotą potrzebną w obcowaniu z mediami jest ograniczone zaufanie. Gdy materia dotyczy spraw znanych mi z autopsji, a zmasakrowanych przez dziennikarzy, zaczynam wątpić w sens czytania/słuchania o Chinach, Afryce, Marsie i genetyce. Na styku polsko-ukraińskim dochodzi jeszcze ryzyko zbytniego zaufania w swoją znajomość języka sąsiadów.
Pierwszy kontakt z polskim tekstem w truskawieckiej pijalni wód jeszcze bawi. Każdy następny budzi zażenowanie i odruchowe pytanie: czy strategiczni partnerzy nie mogliby zacząć od elementarnej troski o wzajemny szacunek dla swoich języków. Przekonanie o „naturalnej” znajomości mowy sąsiada może zaprowadzić na manowce. Kilkanaście lat temu Bohdan Zadura na wieczorze autorskim w Lublinie opowiedział swoją przygodę. Tłumaczył tekst, w którym natknął się na nieznane mu słowo, które z kontekstu kojarzyło mu się z jakimś elementem damskiej bielizny. Okazało się, że była to – werweczka, czyli różaniec. Kilka lat temu w  efemerycznym – jak się okazało  – miesięczniku poświęconym Bieszczadom ukazał się tekst o ukraińskiej wsi Sianki. Autor odwiedził panią Fedyczkanycz i transliterował taki jej wiersz o przesiedleniach: „Zadumali ciasto wity,/ szto z Siankami zrobity. Padumały. Tak zrobiły: /z cielech Sianok wywiezły.” Co poetka miała na myśli z tym ciastem? Gdyby nie chodziło o dramat przesiedleń przekłamanie tekstu, w którym Sowieci stają się „ciastem” byłoby zabawne. „Zadumałysia Sowity” w uchu polskiego wędrowca, przeświadczonego o swej „wrodzonej” znajomości języka sąsiadów, przeobraziło się w „wicie” ciasta. Militaria w kulinaria.
Wróćmy do „GW”. Marcin Wojciechowski, do niedawna jej dziennikarz, napisał 18 marca o orędziu biskupów greckokatolickich w rocznicę Wołynia. Czytelnik dowiaduje się z niego, że abp Mieczysław Mokrzycki, który nie zgodził się na wspólny dokument z hierarchami greckokatolickimi, „pochodzi ze Lwowa i ma do historii obydwu narodów emocjonalny stosunek”. Emocjonalności trudno zaprzeczyć, ale lwowskie pochodzenie abpa Mokrzyckiego to już nieprawda. Wojciechowski informuje, że list odczytano we wszystkich świątyniach greckokatolickich na Ukrainie, i że „właśnie ten obrządek jest najbardziej popularny na Ukrainie Zachodniej”. Po profesjonaliście piszącym od wielu lat o Ukrainie spodziewałbym się wtajemniczenia w niuanse różnicy między obrządkiem i Kościołem, i w znaczenie, jakie ma to dla grekokatolików.
Pan Wojciechowski pisząc „Cerkiew Greckokatolicka” nie zaciąga grzechu. Wzięła go na swe sumienie – i niech nie będzie jej odpuszczony! – Rada Języka Polskiego, dopuszczając pisanie wielką literą Cerkiew w znaczeniu ogółu wiernych, instytucji. Niepowtarzalny polski „wkład” w ekumenizm – utrwalenie podziału między wschodnią i zachodnią ekklesią na poziomie języka.
Do całego tekstu orędzia papierowe wydanie odsyła na wyborcza.pl. Pierwsze spojrzenie na tekst rodzi błagalne westchnienie do papieża Franciszka, by wreszcie uznał greckokatolicki patriarchat, bo to, co robią pod każdą szerokością geograficzną z enigmatycznym „arcybiskupstwem większym”, zakrawa na prześladowanie. W wersji Wojciechowskiego, w końcu profesjonalisty piszącego od wielu lat o Ukrainie,  zwierzchnik UKGK to „+ Swiatosław, najwyższy arcybiskup Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej”. Biskupi, mówiąc o manipulowaniu tragedią, użyli słowa „trywoha”, oddanie tego przez „troskę” osłabia wymowę orędzia. „Zapodijana” krzywda, to krzywda wyrządzona, a nie „zapomniana”. I tak dalej, i temu podobne, i nie mieści się w głowie, jak „GW” mogła puścić taki tekst. Jeśli środowisko tak zasłużone dla dialogu polsko-ukraińskiego tak lekceważąco traktuje „bezprecedensowe orędzie” to trudno z optymizmem patrzeć w przyszłość.
18.03.2013
 Ks. Bogdan Pańczak