W autobusach komunikacji miejskiej w Lublinie kolejne przystanki
zapowiadają głosy ze wschodnim akcentem. To akcja, której celem jest
przypomnienie mieszkańcom, że przebywają wśród nich czeczeńscy uchodźcy.
Organizatorzy informowali o przedsięwzięciu na różne sposoby, co pewien czas
komunikat pojawia się na elektronicznym wyświetlaczu wewnątrz pojazdów. Wielu nie wie jednak o co chodzi. Na
przykład pani Jadwiga, emerytowana krawcowa: „Ja jestem oburzona. Gdy
zorientowałam się, że Ukraińcy zabierają nam nasze autobusy, krew mnie zalała.
To, co się dzieje w Polsce, to skandal! Na co ten Tusk jeszcze się
zgodzi?”(„Gazeta Wyborcza Lublin”, 15.11.2013). Na oglądanym przez miliony
filmie z nieudolnej akcji zatrzymania kierowcy przez bytowskich policjantów
oburzona kobieta, a za nią szamocący się z patrolem mężczyzna, tak komentują
działania funkcjonariuszy: „Normalnie banda UPA”. Minęły cztery miesiące od
kulminacyjnego momentu obchodów 70. rocznicy zbrodni wołyńskiej. Trudno oprzeć
się wrażeniu, że zakorzeniony w świadomości i podświadomości przeciętnego
Polaka obraz Ukraińca uległ dalszemu wzmocnieniu. Odruchową reakcją na wschodni
akcent i scenę przemocy jest sięganie po spersonalizowany symbol zła – bandytę
Ukraińca.
Pojawiają się pierwsze analizy przebiegu i skutków obchodów tragicznej
rocznicy. To pilnie potrzebne. Nie można czekać, "aż się przedmiot świeży, jak figa
ucukruje, jak tytuń uleży". Już trzeba zacząć myśleć o tym, co robić, by
następne rocznicowe obchody nie pogłębiły podziałów między Polakami i
Ukraińcami. Tym bardziej, że środowiska kresowe nie ustają w działaniach
dyskredytujących Ukrainę. Planują kolejną rekonstrukcję krwawych wydarzeń
sprzed 70. lat i w zadziwiająco zgodny sposób współpracują z tymi „ukraińskimi”
organizacjami, które ze względu na ich
antypaństwowe działania zwalcza nawet daleki od zachodnioukraińskiej optyki
oficjalny Kijów. Przed laty mówiło się, że Polska ma dwóch największych przeciwników
swego dążenia, by wstąpić do NATO – Rosję i „New York Times”. Największymi
wrogami przyjęcia Ukrainy do Unii Europejskiej są dziś Rosja i kresowiacy.
Wójt podkarpackiej Wiązownicy podczas konferencji prasowej 8. X. 2013
r., dwa dni po odsłonięciu tablicy upamiętniającej Polaków, którzy zginęli z
rąk UPA w 1945 r., ukazał kulisy inspirowanej partyjnymi przepychankami
polityki historycznej. W całej sprawie jest promyk nadziei. Ankieta
przeprowadzona w 2010 r. wśród rodziców uczniów wiązownickiej szkoły pokazała,
że większość – 140 na 240 – respondentów opowiedziała się za
upamiętnieniem wszystkich ofiar konfliktu, religijno-oświatowym i lokalnym
charakterem uroczystości. Tylko co 20 ankietowany – 21 na 240 – chciał tego, do
czego w sumie doszło, a 71 uważało, że ze względu na świeżość ran nie należy
wracać do przeszłości.
Bardziej z kronikarskiego obowiązku niż – co byłoby sporą naiwnością - z
dążenia do sprostowania przekłamanych informacji i zmiany podejścia do kwestii
ukraińskiej, odniosę się do reakcji na teksty mego autorstwa poświęcone
rocznicy tragedii Wołynia, które znajdują się w tym blogu i jeszcze w innych
miejscach, oraz przedstawię zrodzoną niekontrolowaną awersją do grekokatolików
genezę tego zainteresowania.
Najpierw niepowtarzalny – co daj Panie Boże! – w swej oryginalności
warsztat dziennikarski „Naszego Dziennika”. W wydaniu z 18 lipca ukazał się
tekst „Nobel za szyderstwa”, krytykujący moje dwa felietony: „Wołyń.
Ludobójstwo jako Nobel za cierpienie” i „Wołyń. Kat ofiarą”. Wersja internetowa
artykułu ma w zakończeniu trzy akapity więcej od drukowanej. Poza tym są
identyczne. Ale autorką drukowanej jest Anna Ambroziak, a internetowej Maciej
Walaszczyk(sic!). Metoda – „to nie ja, to on” – na uchylanie się od krytyki? Jako miejsce
publikacji felietonów podano nie pierwotną domenę – seminarija.pl, a jedną z
tych, która skopiowała teksty.
Krytyka tekstów
zaczyna się od cytatu: „Ludzie, którzy
utożsamiają się z ofiarami, pragną określenia przeszłych zbrodni mianem ludobójstwa,
uważając, że dzięki temu świadomość o nich dorówna tej o Holocauście”. Po
cytacie podano w nawiasie numer strony – 446. Oczom zaangażowanego czytelnika „ND” ukazał się oto
ks. Pańczak, który na ponad czterystu stronach szydzi z cierpień Polaków. 446
to numer strony książki Timothy Snydera „Skrwawione ziemie”, z której pochodzi
cytat o Holocauście, jak i ten kończący felieton: „W każdym z przypadków omówionych w tej
książce na pytanie: Czy to było ludobójstwo?, można odpowiedzieć: tak, było.
Nie prowadzi to jednak daleko”. Gdyby nie Snyder i, tym bardziej, Norman
Davies, który dla Polaków nie jest przecież jednym z wielu zachodnich
historyków, nie odważyłbym się krytykować usilnych starań wielu w Polsce, by
tragedię wołyńską nazywać ludobójstwem. Ograniczyłbym się do ukazywania
bezcelowości ukraińskich starań o uznanie za ludobójstwo Wielkiego Głodu z lat
1932-1933. O skali wołyńskiego napięcia w Polsce świadczy to, że tę wypowiedź
Daviesa dla Radio TOK FM z 14. 06. 2013 r. zbywano milczeniem: „Jako historyk
widzę, że każda grupa etniczna ma pewnych ludzi, którzy chcą, aby to oni
zostali uznani za ofiary ludobójstwa. To zaczęło się prawie 100 lat temu.
Ormianie wciąż walczą, aby uznano, że byli ofiarami ludobójstwa w trakcie I
wojny. Co znaczy ludobójstwo? Kto je definiuje? To są kwestie polityczne. To
jest selekcja ofiar: my jesteśmy ofiarami ludobójstwa, inni nie są. Tu jednak
nie ma niewinnych grup. To był okres okropności, wypędzania, oczywiście przez
mocarstwa, Trzecią Rzeszę i ZSRR. Każda grupa była ofiarą różnych okropności.
Jednak mówienie wyłącznie o sobie jako ofiarach ludobójstwa jest polityczne”.
Porównanie dążenia do określenia
cierpień własnego narodu jako ludobójstwa do nagrody Nobla w dziedzinie
cierpienia i słowa o postrzeganiu swego narodu jako drugiego Chrystusa pochodzą
z tego samego tekstu, a nie z różnych, jak napisano w „ND”. Biskupowi
świdnickiemu Ignacemu Decowi nie odmawiałem prawa do porównywania śmierci polskich
dzieci do rzezi niemowląt z Betlejem, ani nie zarzucałem sakralizacji
martyrologii Polaków, po prostu konstatowałem takie podejście, obecne nie tylko
wśród Polaków. Prof. Andrzej Chwalba, historyk z UJ na pytanie, czy „XIX-wieczna teza o byciu Chrystusem
narodów nosiła także znamiona rywalizacji o cierpienie?” odpowiada: „Trzeba
pamiętać, że romantyczna polska Wielkiej Emigracji była jednak częścią
tworzącego się wówczas świata rewolucyjnej oraz demokratyzującej się Europy.
Poza tym Polacy po powstaniu listopadowym szukali w latach 1831-1832
uzasadnienia prawa do egzystencji, a także własnej państwowości. Stąd także
wywodziło się owo podkreślenie, że cierpimy za innych, chroniąc ich przed
zalewem barbarzyństwa, że odkupujemy ich niesieniem krzyża Chrystusa. Ale w
europejskich badaniach porównawczych okazało się potem, że Chrystusem narodów
bywali także Francuzi, Szwajcarzy i Portugalczycy, a zwłaszcza Włosi. Hasło to
przejęły też narody bałkańskie walczące z Turkami – Chorwaci i Serbowie również
uważali się za Chrystusa narodów. Zadziwiające było owo zderzenie haseł
rewolucyjnych z ideami religijnymi”. („Jedna pamięć nie istnieje”, rozmowa z A.
Chwalbą, „Rzeczpospolita Plus-Minus, 24-25. 01. 2004 r.).
To nie w mojej ocenie, w domyśle –
subiektywnie, publikacje związane z 70. rocznicą tragedii
wołyńskiej rozszerzają skalę ukraińskich zbrodni na Polakach. W tekście chodzi
o słowa, które można odsłuchać w internecie – kazanie ks. Tadeusza
Isakowicza-Zaleskiego na Jasnej Górze, w którym do zbrodni popełnionych przez
Ukraińców wymienił on „zabójstwo polskich profesorów we Lwowie”.
Właśnie nieformalny lider środowisk
kresowych skierował uwagę „ND” i innych mediów na omawiane teksty. 15-16 lipca
na KUL odbywała się sesja poświęcona Wołyniowi. Jednym z prelegentów był
ormiański duszpasterz. Krotko po północy tego dnia na stronie seminaria.pl
umieściłem tekst „Wodewil i happening. Rzecz o pojednaniu”. Spóźniony ks.
Isakowicz wszedł na mównicę, wyraził radość, że po raz pierwszy od kilku lat
może występować w KUL, a nie przed zamkniętymi drzwiami
uniwersytetu, po czym w dramatycznym tonie zapytał, czy powinno się kontynuować
spotkanie, skoro na stronie seminarium greckokatolickiego ukazał się tekst wyśmiewający
pojednanie polsko-ukraińskie i lubelską inicjatywę. Ktoś z dziennikarzy
poinformował/niedoinformował/dezinformował krakowskiego kapłana o moim tekście,
który pojednania nie wyśmiewał, lecz bronił przed deprecjonującą ironizacją. W
sali zapadło kłopotliwe milczenie. Wywołany do tablicy przez głównego organizatora
zachęciłem Ks. Isakowicza, by przeczytał tekst, o którym wypowiada kategoryczne
sądy. Sesja toczyła się dalej. Niepowtarzalne było zachowanie prof. Andrzeja
Zięby z Krakowa, który prowadził następną sesję. Zorientował się, że ks.
Isakowicz wywołał burzę w szklance wody, chciał jednak okazać mu jakieś
wsparcie. Wykoncypował to mniej więcej tak: będziemy omawiać list metropolity
Szeptyckiego „Nie zabijaj”, w którym
mówi się o aborcji. A wiemy, że głównym naszym wrogiem w tej sprawie jest
„Gazeta Wyborcza”. Nie godzi się więc w wychowanie seminarzystów w jakikolwiek
sposób włączać to źródło. Chodziło pewnie o to, że w tekście „Wodewil i
happening. Rzecz o pojednaniu” przeciwstawiłem dziennikarza „GW”, który w
polsko-ukraińskim spotkaniu w Porycku i Sahryniu widział ekumeniczną modlitwę,
a nie, jak ktoś inny, pojednawczy happening. Swój referat krakowski profesor
zakończył stwierdzeniem, że bracia Szeptyccy – metropolita Andrzej i ihumen
Klemens – w stosunku do Polaków podczas II wojny światowej byli ludźmi „o
żelaznych nerwach i twardym sercu”. Zięba wszedł w paradygmat reprezentowany w
Polsce przez ks. prof. Chrostowskiego. Jak warszawski kapłan z entuzjasty
dialogu z judaizmem stał się jego
zagorzałym krytykiem, tak krakowski profesor metropolitę Szeptyckiego widzi
dziś nie jako wybitnego pasterza, a upiora.
Ks. Isakowicz-Zaleski nie złożył
jednak broni. Gdy argumentom zabrakło siły, sięgnął po argument siły. Z taką
reakcją spotkałem się nie po raz pierwszy. To stało się… drugi raz. Przez ponad
dwadzieścia lat odpowiedzią na moje teksty, polemiki, krytyki pod różnym
adresem – biskupów różnych tradycji i konfesji z Polski, Ukrainy, Rosji,
Słowacji, profesorów teologii i dziennikarzy różnych wydań – była merytoryczna dyskusja albo wymowne
milczenie. Tylko raz, w 1998 roku, reakcją na tekst krytykujący osławiony list
kardynała Sodano w sprawie żonatych Kaplanów greckokatolickich w Polsce, który
redakcja jednego z tygodników przesłała do nuncjatury, by mieć głos drugiej
strony, było wymaganie usunięcia mnie z pełnionej w Kościele funkcji.
Lider kresowian wyznacza dziś
standardy, coraz wyżej ustawia poprzeczkę, także dla polityków aspirujących do
czołowych roli w swych środowiskach. Co europosłowi Pawłowi Zaleskiemu z tego,
że zbrodnię wołyńską od dawna nazywa ludobójstwem i po myśli ks. Isakowicza
wypowiada się w innych kwestiach dotyczących Ukrainy, skoro za krytykę
rekonstrukcji w Radymnie słyszy od niego, że atakuje polskich patriotów. Ojciec
Marek Blaza SJ, gdy czyta słowa ks. Isakowicza przypomina sobie kanon 1448 §1
Kodeksu Kanonów Kościołów Wschodnich, który stanowi, że „Kto w publicznym widowisku, w wypowiedzi, w
rozpowszechnionym piśmie albo w inny sposób przy pomocy środków społecznego
przekazu, wypowiada bluźnierstwo, poważnie narusza dobre obyczaje albo znieważa
religię lub Kościół bądź wywołuje nienawiść lub pogardę, powinien zostać
ukarany odpowiednią karą”.(„Błahowist”, 3/2013).
Daniel Beauvois, francuski
historyk, który dla wielu w Polsce jest kimś niewygodnym, twierdzi, że
„okropności i konflikty XX wieku można wytłumaczyć tylko wtedy, gdy zwrócimy
się do dalekiej i nawet jeszcze dalszej historii”. W poświęconym tragedii
Wołynia numerze lwowskiego czasopisma „Ji” opisał on swoje perypetie z Muzeum
Drugiej Wojny Światowej, które cenzurowało jego krytykujące kresomanię artykuł,
i rozczarowanie „Gazetą Wyborczą”,
która, publikując odrzucony przez muzeum tekst, wbrew obietnicom nie potępiła
cenzury. Trud historyków dawnych i bliższych nam dziejów oraz zaangażowanie popularyzatorów
rezultatów ich wysiłków jest potrzebny, aby wytłumaczyć pani Jadwidze i
bohaterom YouTube, że są ofiarami mitów, stereotypów i manipulacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz