środa, 21 sierpnia 2013

Wołyń, ciasto i "Gazeta Wyborcza"

Lektura  papierowej „Gazety Wyborczej” i jej internetowej wersji z 18 marca 2013 r. po raz kolejny utwierdziła mnie w przekonaniu, że najważniejszą cnotą potrzebną w obcowaniu z mediami jest ograniczone zaufanie. Gdy materia dotyczy spraw znanych mi z autopsji, a zmasakrowanych przez dziennikarzy, zaczynam wątpić w sens czytania/słuchania o Chinach, Afryce, Marsie i genetyce. Na styku polsko-ukraińskim dochodzi jeszcze ryzyko zbytniego zaufania w swoją znajomość języka sąsiadów.
Pierwszy kontakt z polskim tekstem w truskawieckiej pijalni wód jeszcze bawi. Każdy następny budzi zażenowanie i odruchowe pytanie: czy strategiczni partnerzy nie mogliby zacząć od elementarnej troski o wzajemny szacunek dla swoich języków. Przekonanie o „naturalnej” znajomości mowy sąsiada może zaprowadzić na manowce. Kilkanaście lat temu Bohdan Zadura na wieczorze autorskim w Lublinie opowiedział swoją przygodę. Tłumaczył tekst, w którym natknął się na nieznane mu słowo, które z kontekstu kojarzyło mu się z jakimś elementem damskiej bielizny. Okazało się, że była to – werweczka, czyli różaniec. Kilka lat temu w  efemerycznym – jak się okazało  – miesięczniku poświęconym Bieszczadom ukazał się tekst o ukraińskiej wsi Sianki. Autor odwiedził panią Fedyczkanycz i transliterował taki jej wiersz o przesiedleniach: „Zadumali ciasto wity,/ szto z Siankami zrobity. Padumały. Tak zrobiły: /z cielech Sianok wywiezły.” Co poetka miała na myśli z tym ciastem? Gdyby nie chodziło o dramat przesiedleń przekłamanie tekstu, w którym Sowieci stają się „ciastem” byłoby zabawne. „Zadumałysia Sowity” w uchu polskiego wędrowca, przeświadczonego o swej „wrodzonej” znajomości języka sąsiadów, przeobraziło się w „wicie” ciasta. Militaria w kulinaria.
Wróćmy do „GW”. Marcin Wojciechowski, do niedawna jej dziennikarz, napisał 18 marca o orędziu biskupów greckokatolickich w rocznicę Wołynia. Czytelnik dowiaduje się z niego, że abp Mieczysław Mokrzycki, który nie zgodził się na wspólny dokument z hierarchami greckokatolickimi, „pochodzi ze Lwowa i ma do historii obydwu narodów emocjonalny stosunek”. Emocjonalności trudno zaprzeczyć, ale lwowskie pochodzenie abpa Mokrzyckiego to już nieprawda. Wojciechowski informuje, że list odczytano we wszystkich świątyniach greckokatolickich na Ukrainie, i że „właśnie ten obrządek jest najbardziej popularny na Ukrainie Zachodniej”. Po profesjonaliście piszącym od wielu lat o Ukrainie spodziewałbym się wtajemniczenia w niuanse różnicy między obrządkiem i Kościołem, i w znaczenie, jakie ma to dla grekokatolików.
Pan Wojciechowski pisząc „Cerkiew Greckokatolicka” nie zaciąga grzechu. Wzięła go na swe sumienie – i niech nie będzie jej odpuszczony! – Rada Języka Polskiego, dopuszczając pisanie wielką literą Cerkiew w znaczeniu ogółu wiernych, instytucji. Niepowtarzalny polski „wkład” w ekumenizm – utrwalenie podziału między wschodnią i zachodnią ekklesią na poziomie języka.
Do całego tekstu orędzia papierowe wydanie odsyła na wyborcza.pl. Pierwsze spojrzenie na tekst rodzi błagalne westchnienie do papieża Franciszka, by wreszcie uznał greckokatolicki patriarchat, bo to, co robią pod każdą szerokością geograficzną z enigmatycznym „arcybiskupstwem większym”, zakrawa na prześladowanie. W wersji Wojciechowskiego, w końcu profesjonalisty piszącego od wielu lat o Ukrainie,  zwierzchnik UKGK to „+ Swiatosław, najwyższy arcybiskup Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej”. Biskupi, mówiąc o manipulowaniu tragedią, użyli słowa „trywoha”, oddanie tego przez „troskę” osłabia wymowę orędzia. „Zapodijana” krzywda, to krzywda wyrządzona, a nie „zapomniana”. I tak dalej, i temu podobne, i nie mieści się w głowie, jak „GW” mogła puścić taki tekst. Jeśli środowisko tak zasłużone dla dialogu polsko-ukraińskiego tak lekceważąco traktuje „bezprecedensowe orędzie” to trudno z optymizmem patrzeć w przyszłość.
18.03.2013
 Ks. Bogdan Pańczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz