Chrześcijaństwo wschodnie ma
w Polsce swoje pięć minut zawsze gdy chodzi o jedną z trzech rzeczy: celibat,
historia, turystyka. O pierwszej mówiło się ostatnio najwięcej. Historia
królowała przy okazji filmu „Wołyń”. Jego reżyser mówił o „rozegraniu”
delikatnej kwestii prawosławno-greckokatolickiej: http://bogdanpanczak.blogspot.com/2016/10/koscioy-rozegrane-filmowo.html
Turystyka to przede
wszystkim Bieszczady, spopularyzowane przez serial „Wataha”, w którym ojciec
głównego bohatera jest wschodnim kapłanem, o eklezjalnej przynależności ukazanej
z precyzją dorównującą tej z „Wołynia”.
Papierowe „Kiczery. Podróż przez
Bieszczady” Adama Robińskiego (wyd. Czarne, Wołowiec 2019) obejmuje także
Ukrainę i Słowację. U południowych sąsiadów autor zatrzymał się we wsi Osadné,
której medialna popularność jest
odwrotnie proporcjonalna do potencjału demograficznego. Dowiadujemy się , że
rusińscy pasterze założyciele osady zawsze wyznawali prawosławie, nawet wtedy,
gdy dwa kościoły były unickie. Okazuje się, że „mieszkańcy najzwyczajniej w
świecie nie wiedzieli, że prawosławni duchowni zawarli nad ich głowami
porozumienie z papieżem. Dopiero ci, którzy po I wojnie emigrowali do Stanów
Zjednoczonych, dowiadywali się o tej wolcie. Po powrocie do domu siali ferment
we wsi, która i tak miała na pieńku z lokalnym proboszczem, po tym, jak ten
zażądał od jednej z wieśniaczek ostatniej jałówki za wyprawienie pogrzebu jej
męża. W 1925 roku całe Osadné przeszło na prawosławie”.
Wydawnictwo Czarne to ekstraklasa
edytorów publikujących rzeczy dotyczące szeroko rozumianego Wschodu. Mimo to w
pozycji zbierającej pozytywne recenzje, wschodnich katolików w międzywojennej
Słowacji, którzy od kilku stuleci w Boskiej Liturgii kilkakrotnie słyszeli imię
biskupa Rzymu, ukazano jako nieświadomych kmiotków, „oświeconych” dopiero przez
powracających z zagranicy.
Z rzeczy mniejszego kalibru.
„Pop” jako określenie kapłanów tradycji wschodniej, w książce pisanej z sympatii
nie tylko do bieszczadzkiej przyrody, jednak
razi. Irytuje transkrypcja ukraińskich słów: „magazin”, „perohy” i kilku
innych. Zamiast „wytrik riky San” powinien być „wytik”. Grecki premier, za
rządów którego greccy uchodźcy wrócili z Polski do ojczyzny, to Papandreu, nie Papandrou.
Jestem wdzięczny autorowi za
spisanie słów Marii Wolf z Krościenka. Na zesłaniu w Workucie raz na dziesięć
dni mogła się wykąpać: „W chwilach takich jak te w bani, gdy nikt nie wyzywał
jej od ukraińskich kurew, wciąż marzyła o Krościenku. Wspominała prostych,
słabo wykształconych sąsiadów, którzy nigdy nie przeklinali, a jeśli już
musieli kogoś obrazić, to nazywali go chamem”.
„A może by to wszystko
rzucić – pardon, pier…i wyjechać w Bieszczady?” – w artykule opublikowanym w „Tygodniku
Powszechnym”(47/2019) cytuje Robiński „ulubiony ostatnimi laty slogan
przepracowanych”. Tych, którzy „nigdy nie przeklinali”, w Bieszczadach już nie
ma. Mimo to warto tam jechać. Bo turystyka nieodłącznie związana jest tam z
historią, która ciągle nie stała się dla nauczycielką życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz