środa, 12 lutego 2020

Pięć minut trzech spraw


Chrześcijaństwo wschodnie ma w Polsce swoje pięć minut zawsze gdy chodzi o jedną z trzech rzeczy: celibat, historia, turystyka. O pierwszej mówiło się ostatnio najwięcej. Historia królowała przy okazji filmu „Wołyń”. Jego reżyser mówił o „rozegraniu” delikatnej kwestii prawosławno-greckokatolickiej: http://bogdanpanczak.blogspot.com/2016/10/koscioy-rozegrane-filmowo.html
Turystyka to przede wszystkim Bieszczady, spopularyzowane przez serial „Wataha”, w którym ojciec głównego bohatera jest wschodnim kapłanem, o eklezjalnej przynależności ukazanej z precyzją dorównującą tej z „Wołynia”.  
  
Papierowe „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” Adama Robińskiego (wyd. Czarne, Wołowiec 2019) obejmuje także Ukrainę i Słowację. U południowych sąsiadów autor zatrzymał się we wsi Osadné, której medialna popularność  jest odwrotnie proporcjonalna do potencjału demograficznego. Dowiadujemy się , że rusińscy pasterze założyciele osady zawsze wyznawali prawosławie, nawet wtedy, gdy dwa kościoły były unickie. Okazuje się, że „mieszkańcy najzwyczajniej w świecie nie wiedzieli, że prawosławni duchowni zawarli nad ich głowami porozumienie z papieżem. Dopiero ci, którzy po I wojnie emigrowali do Stanów Zjednoczonych, dowiadywali się o tej wolcie. Po powrocie do domu siali ferment we wsi, która i tak miała na pieńku z lokalnym proboszczem, po tym, jak ten zażądał od jednej z wieśniaczek ostatniej jałówki za wyprawienie pogrzebu jej męża. W 1925 roku całe Osadné przeszło na prawosławie”. 

Wydawnictwo Czarne to ekstraklasa edytorów publikujących rzeczy dotyczące szeroko rozumianego Wschodu. Mimo to w pozycji zbierającej pozytywne recenzje, wschodnich katolików w międzywojennej Słowacji, którzy od kilku stuleci w Boskiej Liturgii kilkakrotnie słyszeli imię biskupa Rzymu, ukazano jako nieświadomych kmiotków, „oświeconych” dopiero przez powracających z zagranicy. 

Z rzeczy mniejszego kalibru. „Pop” jako określenie kapłanów tradycji wschodniej, w książce pisanej z sympatii nie tylko do bieszczadzkiej przyrody,  jednak razi. Irytuje transkrypcja ukraińskich słów: „magazin”, „perohy” i kilku innych. Zamiast „wytrik riky San” powinien być „wytik”. Grecki premier, za rządów którego greccy uchodźcy wrócili z Polski do ojczyzny, to Papandreu, nie Papandrou. 

Jestem wdzięczny autorowi za spisanie słów Marii Wolf z Krościenka. Na zesłaniu w Workucie raz na dziesięć dni mogła się wykąpać: „W chwilach takich jak te w bani, gdy nikt nie wyzywał jej od ukraińskich kurew, wciąż marzyła o Krościenku. Wspominała prostych, słabo wykształconych sąsiadów, którzy nigdy nie przeklinali, a jeśli już musieli kogoś obrazić, to nazywali go chamem”.

„A może by to wszystko rzucić – pardon, pier…i wyjechać w Bieszczady?” – w artykule opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym”(47/2019) cytuje Robiński „ulubiony ostatnimi laty slogan przepracowanych”. Tych, którzy „nigdy nie przeklinali”, w Bieszczadach już nie ma. Mimo to warto tam jechać. Bo turystyka nieodłącznie związana jest tam z historią, która ciągle nie stała się dla nauczycielką życia.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz