środa, 21 sierpnia 2013

"Ludobójstwo" jako Nobel za cierpienie

Crescendo wydarzeń i publikacji związanych z 70. rocznicą  tragedii wołyńskiej wzmacnia z jednej strony negatywny obraz Ukraińców, rozszerzając skalę ich zbrodni na Polakach, z drugiej zaś cierpieniu Polaków nadaje rysy ewangelicznej ofiary i stawia na równi z tragedią Holocaustu. Ambona, mikrofon reportera, dyktafon dziennikarza; hierarcha, kapłan, świeccy. Szeroki jest krąg osób i środków, za pomocą których sprawa Wołynia zdominowała dziś stosunki polsko-ukraińskie.
Krzesimir Dębski, wybitny kompozytor, potomek mieszkańców Wołynia, który mieszkając od dziecka w centralnej Polsce od dziecka słyszał od sąsiadów, że jest „podłym Ukraińcem, bo przecież była propaganda antyupowska”, odpowiada na pytanie, co się stało w lipcu 1943 roku? W Kisielinie, rodzinnej miejscowości Dębskich, nacjonaliści zaatakowali 11 lipca. Jak wszędzie stało się to w niedzielę, podczas sumy. „Dziwnym trafem nie odbywały się wtedy nabożeństwa prawosławne, czyli grekokatolicki kler wiedział, co się będzie działo. A działo się to, że w biały dzień mordowano setki ludzi”(”Rzeczpospolita. PlusMinus”, 6-7 lipca 2013). Bez komentarza.
Spiskowe teorie są też kluczem do teraźniejszości. Dębski ubolewa nad tym, że błędne opinie o UPA żyją też w popkulturze: „Złożony z Ukraińców popularny polski zespół Enej nosi nazwę taką, jak pseudonim znanego mordercy Polaków z UPA, „Eneja”, Petro Olijnyka. Oni mówią, że to od „Eneidy” i mam nadzieję, że tak jest naprawdę, ale nie jestem pewien, jak to odbierają ich rodacy”. A wystarczyło na oficjalnej stronie zespołu przeczytać oświadczenie jego menedżera, w którym mówi się, że w roku 2002, gdy powstała nazwa „Enej”,  wokalista zespołu Piotr Sołoducha miał 14 lat” i wybierając tę nazwę, „nie miał pojęcia o istnieniu Petra Olijnyka”.
W symbolicznym dla Polaków miejscu, na Jasnej Górze, ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski podczas zjazdu kresowian „ideologii banderowskiej” przypisuje zbrodnie na Polakach w latach 1939-1947, wymieniając wśród nich „zabójstwo polskich profesorów we Lwowie”. Bez komentarza.  
W tym samym miejscu Jan Skalski, prezes Światowego Kongresu Kresowian, mówi, że deklaracja w sprawie 70. rocznicy zbrodni wołyńskiej,  podpisana przez Kościoły rzymskokatolicki i greckokatolicki, „jest nie do przyjęcia”. Pyta retorycznie „za co my mamy przepraszać” i oświadcza: „naród polski nie będzie przepraszał”.
Biskup świdnicki prof. Ignacy Dec, przemawiając 5 lipca na Mszy św. w kościele NMP na Piasku we Wrocławiu, porównał śmierć polskich dzieci, „przybijanych po pięcioro do drzew starej alei lipowej” do rzezi niemowląt w Betlejem, opisanej przez ewangelistę Mateusza. Według hierarchy „na Wołyniu znowu wypełniły się słowa psalmisty, psalmu 22: »Sfora psów mnie napadła, otoczyła mnie zgraja złoczyńców. Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił«”.
Trudno to komentować, nie jest łatwo oceniać postrzeganie – i to raczej nie osamotnione –  swego narodu jako drugiego Chrystusa. Nie tylko Polacy spośród chrześcijańskich narodów tak uwznioślają swoje cierpienia.
Łatwiej odnieść się do kwestii, która dla przeważającej większości zaangażowanych Polaków, jawi się jako fundamentalna w ukazywaniu tragedii Wołynia – zakwalifikowania jej jako ludobójstwa i porównania do Holocaustu. To ostatnie nie jest czymś nowym, zrodzonym obchodami 70. rocznicy. Jan Skalski, dziękując w maju 2008 roku Rafałowi Ziemkiewiczowi za artykuł „Myśmy wszystko zapomnieli” („Rzeczpospolita. PlusMinus”, 26-27 kwietnia 2008), napisał: „Mamy nadzieję, że dzięki takim publikacjom nieznający swojej historii Polacy będą świadomi tego, co działo się na Kresach i jak wyglądał holokaust po banderowsku”(„Rz”, 6 maja 2008). Recenzując czwartkowy (11 lipca) program TVP Historia, Paweł Smoleński tak ocenił film z 2009 roku „Zapomniane zbrodnie na Wołyniu”: „Jego bohaterem jest Leon Popek, historyk, który bez żenady nazywa zbrodnie na Polakach dokonane rękoma części oddziałów UPA i niektórych ukraińskich sąsiadów holocaustem”(„Ostrożniej z tym Wołyniem”, „Gazeta TV”, 5-11.07.2013).
Timothy Snyder napisał w zakończeniu swojej książki „Skrwawione ziemie”: „Chociaż termin »ludobójstwo« ma w istocie szerokie zastosowanie, często się sądzi, że dotyczy on jedynie Holocaustu. Ludzie, którzy utożsamiają się z ofiarami, pragną określenia przeszłych zbrodni mianem ludobójstwa, uważając, że dzięki temu świadomość o nich dorówna tej o Holocauście”(s. 446). Tymi ludźmi są Ukraińcy dotknięci Hołodomorem, Ormianie naznaczeni śmiercią z rąk Turków, bośniaccy muzułmanie wybijani przez Serbów, i wiele innych narodów. W ten sposób wszyscy chcą być podobnymi do Żydów. Skalski, Popek i inni pretendują jednak na coś więcej, na zrównanie z nimi.
Nazwanie tragedii własnego narodu „ludobójstwem” zyskało rangę nagrody Nobla w dziedzinie cierpienia. A kto nie pragnie takiego wyróżnienia?
Sam Snyder z „kilku powodów” woli „stosować termin masowe zabijanie zamiast ludobójstwo”. Bo „jako narzędzie interpretacji historycznej i moralnej określenie ludobójstwo ma pewne ograniczenia” i „rodzi nieuchronne i niedające się usunąć kontrowersje”. Nie ostatnie znaczenie ma to, że konwencję ONZ o ludobójstwie z roku 1948, modyfikując intencje Rafała Lemkina, „ten konkretny akt dotyczący mordu współtworzyli niektórzy mordercy”.
Końcowy wniosek amerykańskiego historyka, który zbadał okoliczności śmierci czternastu milionów niewinnych ofiar Hitlera i Stalina, powinien stać się memento dla wszystkich dotkniętych cierpieniem swych rodaków: „W każdym z przypadków omówionych w tej książce na pytanie; Czy to było ludobójstwo?, można odpowiedzieć: tak, było. Nie prowadzi to jednak daleko”. 
8.07.2013
Ks. Bogdan Pańczak



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz