Nie ma dnia, by w
polskich mass mediach nie bito na alarm z powodu kryzysu demograficznego i
związanych z nim czarnych perspektyw dla Polski i Polaków. Nie ma tygodnia, by
jako receptę –przynajmniej lekki środek przeciwbólowy – na tę chorobę nie wskazano
przyjmowania imigrantów z Ukrainy. Zwolennicy takiego rozwiązania podkreślają
bliskość kulturową Polaków i Ukraińców oraz łatwość, z jaką ci ostatni
asymilują się w Polsce. Nawet u sympatyzujących z Ukrainą propagatorów
wchłaniania jej mieszkańców nie pojawia się refleksja, co to oznacza dla tego
państwa, które i tak jest jednym z najintensywniej kurczących się pod względem
liczby mieszkańców na świecie. Wywołana
agresją Rosji i niewyobrażalnym dla współczesnych Polaków kryzysem gospodarczym
nowa fala imigracji z Ukrainy czyni temat szczególnie aktualnym.
„Gazeta Wyborcza” w
cyklu reportaży ukazała realia życia i pracy obywateli Ukrainy w Polsce.
Absolwentka anglistyki z Borysławia, która w redakcji miejscowej gazety zarabiała
w przeliczeniu 175 zł miesięcznie, pracuje w warszawskich delikatesach. Po
perypetiach z bezwzględnym pracodawcą przychodzi do „domu”, w którym mieszka z
innymi Ukrainkami, i pyta z płaczem: „Dziewczyny, czemu musimy się tak poniżać”.
Olga jest kobietą
sukcesu. Składa się na niego kilka elementów. Wynajmowana kawalerka, karta
pobytu, sprzątanie sześć dni w tygodniu w umówionych mieszkaniach. Czwartym jest
małżeństwo z miłości. Co najważniejsze – „Z Polakiem. O tym marzy każda z
bazarku”.
Kilka lat temu
proboszcz wiejskiej parafii z okolic Kraśnika, z zagłębia miękkich owoców, przy
których w sezonie pracują tysiące Ukraińców, powiedział mi, że ma 20 mieszanych
polsko-ukraińskich małżeństw. Jest szczęśliwy, bo Ukrainki uratowały 20 jego
parafian przed alkoholizmem.
Wyjście za mąż za aspirującego
do alkoholizmu obywatela Unii Europejskiej może dziwić tylko kogoś
niezorientowanego w realiach dzisiejszej Ukrainy, przede wszystkim wiejskiej.
Lwowski historyk, prof. Jarosław Hrycak, na prezentacji książki o inteligencji
w habsburskiej Galicji, włączając się w dyskusję o pladze alkoholizmu
niszczącej ukraińską wieś, powiedział: „Pochodzę ze wsi, gdzie ukończyłem
szkołę w 1975 r. W mojej klasie było 12 chłopców, z których 4 już nie żyje. Reszta
praktycznie nie wychodzi z domów, a jak wychodzi, to lepiej, żeby w nich
zostali. W naszej wsi nie ma już propinacji, nie ma już Żydów. W warunkach, o
których mówimy, wieś się zapija i wymiera. Wystarczy przejść się po wiejskim
cmentarzu, by zobaczyć, ilu mężczyzn dożywa do pięćdziesiątki. To nie wojna, to
nie propinacja, to nic innego, jak część szerszego zjawiska, do którego
propinacja i Żydzi byli dodatkiem. To rzecz wiadoma: wódka, alkoholizm zawsze
są skorelowane z biedą. Ktoś powiedział: wódka to jedyna rozkosz dostępna dla
biednych”. Wyjście za mąż za degradującego się Hrycakowego kolegę jako życiowy
wybór przegrywa w konkurencji z zamążpójściem za niewiele lepszego pod względem
walorów osobistych mieszkańca UE, który jako plantator nawet spłachetka
plantacji jest beneficjentem unijnych dopłat.
Wspomniany
proboszcz na święta według kalendarza juliańskiego odprawia Ukraińcom Msze św. Ukraińscy
zarobitczanie przyjechali do pracy,
nie są więc skorzy do szukania w wolne dni – jeśli je mają – swoich świątyń. Wariant z zaproszeniem do
takiej grupy greckokatolickiego kapłana ze względnie niedalekiego Lublina pozostaje
w sferze życzeń. Już nie o życzenie chodzi w sytuacji, o której opowiedział
niedawno lubelski proboszcz greckokatolicki. Po kilkunastu latach spędzonych w
Lublinie drogę do swojej parafii odnalazła pewna kobieta. Jej mieszane małżeństwo
rozpadło się. Podczas ślubu z łacinnikiem rzymskokatolicki proboszcz wymagał od
grekokatoliczki z Ukrainy, by przysięgła na Biblię, że dzieci będzie chrzcić w
jego parafii.
Oczywiście, jeśli
samym nowym ukraińskim imigrantom nie zależy na pielęgnowaniu swej tożsamości,
życzenia i wymagania kierowane pod adresem większości będą nas narażać na
śmieszność. Jeśli gros przybyszów z Ukrainy podzielać będzie wnioski Mariny, która
„chce w tej Polsce żyć jak pani” i wie już, że „kościół katolicki jest równie
dobry jak cerkiew w rodzinnym miasteczku”, to argumenty odwołujące się do
wierności i godności na nic się zdadzą.
Pragnienia Mariny
nie ziściły się. Oszukana przez hochsztaplera,
który kpi w żywe oczy z polskiego wymiaru
sprawiedliwości, trafiła do więzienia. Kobieta wspomina: „Mam legalna pracę na
wolności. Gdy odeszłam od Krzysztofa F., poszłam do restauracji Sphinx. Pracowałam
w kuchni. Byłam jak dzikie zwierzę. Dziewczyny mówiły: «Chodź,
pogadamy»,
a ja się bałam. Zapytałam kiedyś cicho, czy tu można do ubikacji chodzić. Nie
wiedziały, dlaczego pytam”. W doskonałym amerykańskim filmie „Skazani na Shawshank”
więzień grany przez Morgana Freemana po kilkudziesięciu latach odsiadki
wychodzi na warunkowe zwolnienie. Podejmuje pracę w supermarkecie, gdzie pakuje
klientom zakupy. Druga, powstała za kratami, natura nakazuje mu pytać bossa o
pozwolenie na wyjście do toalety. Zirytowany szef odpowiada, by nie pytał się
za każdym razem, tylko szedł. Od samych Ukraińców dzisiaj zależy to, czy
perspektywa wyjazdu z ojczyzny i ryzyko wylądowania w realnych Shawshanks nie
będzie mimo wszystko czymś lepszym od pozostania w domu, którego generalny
remont znowu się odwleka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz