środa, 25 marca 2015

Ukrainek ucieczka do Shawshank



Nie ma dnia, by w polskich mass mediach nie bito na alarm z powodu kryzysu demograficznego i związanych z nim czarnych perspektyw dla Polski i Polaków. Nie ma tygodnia, by jako receptę –przynajmniej lekki środek przeciwbólowy – na tę chorobę nie wskazano przyjmowania imigrantów z Ukrainy. Zwolennicy takiego rozwiązania podkreślają bliskość kulturową Polaków i Ukraińców oraz łatwość, z jaką ci ostatni asymilują się w Polsce. Nawet u sympatyzujących z Ukrainą propagatorów wchłaniania jej mieszkańców nie pojawia się refleksja, co to oznacza dla tego państwa, które i tak jest jednym z najintensywniej kurczących się pod względem liczby mieszkańców na świecie.  Wywołana agresją Rosji i niewyobrażalnym dla współczesnych Polaków kryzysem gospodarczym nowa fala imigracji z Ukrainy czyni temat szczególnie aktualnym. 
„Gazeta Wyborcza” w cyklu reportaży ukazała realia życia i pracy obywateli Ukrainy w Polsce. Absolwentka anglistyki z Borysławia, która w redakcji miejscowej gazety zarabiała w przeliczeniu 175 zł miesięcznie, pracuje w warszawskich delikatesach. Po perypetiach z bezwzględnym pracodawcą przychodzi do „domu”, w którym mieszka z innymi Ukrainkami, i pyta z płaczem: „Dziewczyny, czemu musimy się tak poniżać”. 
Olga jest kobietą sukcesu. Składa się na niego kilka elementów. Wynajmowana kawalerka, karta pobytu, sprzątanie sześć dni w tygodniu w umówionych mieszkaniach. Czwartym jest małżeństwo z miłości. Co najważniejsze – „Z Polakiem. O tym marzy każda z bazarku”.
Kilka lat temu proboszcz wiejskiej parafii z okolic Kraśnika, z zagłębia miękkich owoców, przy których w sezonie pracują tysiące Ukraińców, powiedział mi, że ma 20 mieszanych polsko-ukraińskich małżeństw. Jest szczęśliwy, bo Ukrainki uratowały 20 jego parafian przed alkoholizmem. 
Wyjście za mąż za aspirującego do alkoholizmu obywatela Unii Europejskiej może dziwić tylko kogoś niezorientowanego w realiach dzisiejszej Ukrainy, przede wszystkim wiejskiej. Lwowski historyk, prof. Jarosław Hrycak, na prezentacji książki o inteligencji w habsburskiej Galicji, włączając się w dyskusję o pladze alkoholizmu niszczącej ukraińską wieś, powiedział: „Pochodzę ze wsi, gdzie ukończyłem szkołę w 1975 r. W mojej klasie było 12 chłopców, z których 4 już nie żyje. Reszta praktycznie nie wychodzi z domów, a jak wychodzi, to lepiej, żeby w nich zostali. W naszej wsi nie ma już propinacji, nie ma już Żydów. W warunkach, o których mówimy, wieś się zapija i wymiera. Wystarczy przejść się po wiejskim cmentarzu, by zobaczyć, ilu mężczyzn dożywa do pięćdziesiątki. To nie wojna, to nie propinacja, to nic innego, jak część szerszego zjawiska, do którego propinacja i Żydzi byli dodatkiem. To rzecz wiadoma: wódka, alkoholizm zawsze są skorelowane z biedą. Ktoś powiedział: wódka to jedyna rozkosz dostępna dla biednych”. Wyjście za mąż za degradującego się Hrycakowego kolegę jako życiowy wybór przegrywa w konkurencji z zamążpójściem za niewiele lepszego pod względem walorów osobistych mieszkańca UE, który jako plantator nawet spłachetka plantacji jest beneficjentem unijnych dopłat. 
Wspomniany proboszcz na święta według kalendarza juliańskiego odprawia Ukraińcom Msze św. Ukraińscy zarobitczanie przyjechali do pracy, nie są więc skorzy do szukania w wolne dni – jeśli  je mają –  swoich świątyń. Wariant z zaproszeniem do takiej grupy greckokatolickiego kapłana ze względnie niedalekiego Lublina pozostaje w sferze życzeń. Już nie o życzenie chodzi w sytuacji, o której opowiedział niedawno lubelski proboszcz greckokatolicki. Po kilkunastu latach spędzonych w Lublinie drogę do swojej parafii odnalazła pewna kobieta. Jej mieszane małżeństwo rozpadło się. Podczas ślubu z łacinnikiem rzymskokatolicki proboszcz wymagał od grekokatoliczki z Ukrainy, by przysięgła na Biblię, że dzieci będzie chrzcić w jego parafii.
Oczywiście, jeśli samym nowym ukraińskim imigrantom nie zależy na pielęgnowaniu swej tożsamości, życzenia i wymagania kierowane pod adresem większości będą nas narażać na śmieszność. Jeśli gros przybyszów z Ukrainy podzielać będzie wnioski Mariny, która „chce w tej Polsce żyć jak pani” i wie już, że „kościół katolicki jest równie dobry jak cerkiew w rodzinnym miasteczku”, to argumenty odwołujące się do wierności i godności na nic się zdadzą. 
Pragnienia Mariny nie ziściły się. Oszukana  przez hochsztaplera, który kpi  w żywe oczy z polskiego wymiaru sprawiedliwości, trafiła do więzienia. Kobieta wspomina: „Mam legalna pracę na wolności. Gdy odeszłam od Krzysztofa F., poszłam do restauracji Sphinx. Pracowałam w kuchni. Byłam jak dzikie zwierzę. Dziewczyny mówiły: «Chodź, pogadamy», a ja się bałam. Zapytałam kiedyś cicho, czy tu można do ubikacji chodzić. Nie wiedziały, dlaczego pytam”. W doskonałym amerykańskim filmie „Skazani na Shawshank” więzień grany przez Morgana Freemana po kilkudziesięciu latach odsiadki wychodzi na warunkowe zwolnienie. Podejmuje pracę w supermarkecie, gdzie pakuje klientom zakupy. Druga, powstała za kratami, natura nakazuje mu pytać bossa o pozwolenie na wyjście do toalety. Zirytowany szef odpowiada, by nie pytał się za każdym razem, tylko szedł. Od samych Ukraińców dzisiaj zależy to, czy perspektywa wyjazdu z ojczyzny i ryzyko wylądowania w realnych Shawshanks nie będzie mimo wszystko czymś lepszym od pozostania w domu, którego generalny remont znowu się odwleka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz