poniedziałek, 17 października 2016

Kościoły rozegrane filmowo



Krytycy życzliwie oceniający „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego podnoszą argument, że nakręcił on film fabularny, dlatego też oczekiwanie od jego dzieła dokumentalnej dokładności nie ma sensu. Sam reżyser potwierdza to w rozmowie z Januszem Wróblewskim („Polityka” 39/2016): „Cały czas rozmawia pan ze mną jak z historykiem, a ja nie mam okazji powiedzieć najważniejszego: Nie nakręciłem podręcznika historii. Nakręciłem film fabularny. Nakręciłem kino o miłości. Historię, która – mam nadzieję – wzruszy i poruszy emocjonalnie. Historię, po której widzowie wrócą do domu i przytulą swoje dzieci. A przy okazji, mam nadzieję, że będą chcieli poszerzyć swoją wiedzę”. 

Z drugiej jednak strony reżyser „Wołynia” wyznaje, że o Wołyniu czytał książki, „których nawet za komuny ukazało się prawie sto. Jasne, w większości przypadków trzeba było czytać między wierszami, ale i tak sporo się można było dowiedzieć”. Na marginesie obecnych rozważań: jeśli „nawet za komuny” tyle się publikowało o Wołyniu, to co (kto) skłoniło Smarzowskiego do umieszczenia na początku filmu słów o dwukrotnym zabiciu Kresowian? 

Z epoki pokomunistycznej pochodzą zaś prace autorów, których wymienia on jako najbardziej inspirujących. Jednym z nich jest prof. Grzegorz Motyka, autor pracy „Od rzezi wołyńskiej do akcji «Wisła»”. 

Jak po dziesięciu dniach wyświetlania filmu funkcjonuje w świadomości widzów rola duchowieństwa wschodniochrześcijańskiego w tym, co wydarzyło się na Wołyniu? Najpierw przyjrzyjmy się temu, co mówi sam reżyser. W rozmowie w tygodniku „wSieci” dziennikarz wyznaje: „Mnie właśnie sceny z popami święcącymi maczety uderzyły najmocniej. Ukraińcy popełniają zbrodnie z Bogiem na ustach”. Smarzowski odpowiada: „Dlatego w filmie jest dwugłos. Jeden prawosławny duchowny opowiada się za dobrem, drugi wtapia się w zło. To bardzo ważna część filmu. Stare dobre, młode złe. To przekłada się na filmowe znaczenia, chociaż pewnie dostanie mi się za to, że dobre to akurat greckokatolickie”. Na to interlokutor: „Nie obawia się pan, że to właśnie wywoła ataki piewców politycznej poprawności? Grekokatolik głosi Dobrą Nowinę, a prawosławny z nią na ustach namawia do rzezi?”. Reżyser wyjaśnia: „Postanowiłem tak to rozegrać filmowo. Język filmu rządzi się swoimi prawami. Mogłem pokazać w filmie postać wzbudzającego kontrowersję greckokatolickiego abp. Szeptyckiego, lecz to także wzbudziłoby protesty. Spodziewam się zresztą wielu najróżniejszych, mniejszej i większej wagi, protestów”. 

Tak, protestuję: przeciw zasadzie „wsio ryba”, na mocy której są popi, najpierw dwóch prawosławnych, z których po chwili jeden staje się grekokatolikiem. 

Nie odczytał tego „rozegrania” Smarzowskiego recenzent filmowy „Gazety Wyborczej” Tadeusz  Sobolewski: „Z ust prawosławnego księdza padną słowa o tym, że «świat za bardzo przywiązany jest do swoich ojczyzn, narodów, do swojej własności». Choć równocześnie inny, zdaje się, greckokatolicki ksiądz święci narzędzia zabijania”. 

Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski nie byłby sobą, gdyby z początkowo niejednoznacznej sytuacji nie wyciągnął oczywistego wniosku o ludobójczej winie grekokatolików: film według niego „Pokazuje realia polsko-ukraińskie, a ludobójstwo jest także dobrze ukazane, bo tu nie chodzi o epatowanie okrucieństwem, które też jest pokazane, natomiast o przyczyny tego ludobójstwa i kto doprowadził. Dla mnie są takie dwie kluczowe sceny. Jedna to jest zestawienie dwóch kazań dwóch różnych księży greckokatolickich czy prawosławnych w cerkwi. Jeden nawołuje do zgody z Polakami, a drugi odwrotnie – mówi, że Polacy to jest kąkol, który trzeba wyrwać i spalić i później na tle przepięknego ikonostasu święci siekiery i noże. Ja myślę, że Cerkiew greckokatolicka do dnia dzisiejszego nie ma odwagi rozliczyć się z tym fragmentem historii, zwłaszcza, że nie wszyscy święcili. Byli tacy i tacy”. 

Anna Wylęgała, w replice na recenzję Karoliny Wigury i Jarosława Kuisza w „Kulturze liberalnej”, pisze o kazaniach wygłaszanych  „przez dwóch prawosławnych duchownych. Jeden z nich zachęca do wyplenienia zła jak biblijnego kąkolu i święci narzędzia rolnicze, które posłużą do zabijania Polaków. Drugi nawołuje do miłości bliźniego i poszanowania ludzi odmiennego obrządku, języka i narodowości”.

Ale już dla Adama Balcera, autora recenzji w „Gazecie Prawnej”, apogeum toposu Ukraińców jako dzikiej czerni jest w filmie Smarzowskiego „msza prowadzona przez greckokatolickiego księdza(prawie żaden polski widz nie zada sobie pytania, jak to możliwe na prawosławnym Wołyniu), który chrzci noże, siekiery i widły”.

To nie wszystkie przykłady zamieszania, jakie wywołało „rozegranie” kwestii konfesyjnej w „Wołyniu”. Gdyby za oknem nie był XXI wiek, można by podzielać z reżyserem nadzieję, że, wróciwszy do domu, widzowie „Wołynia”, po przytuleniu dzieci, „będą chcieli poszerzyć swoją wiedzę”. Pokolenie szybkich kciuków poszerza tylko ekrany swoich smartfonów.






.
.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz