Krytycy życzliwie
oceniający „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego podnoszą argument, że nakręcił on
film fabularny, dlatego też oczekiwanie od jego dzieła dokumentalnej
dokładności nie ma sensu. Sam reżyser potwierdza to w rozmowie z Januszem
Wróblewskim („Polityka” 39/2016): „Cały czas rozmawia pan ze mną jak z
historykiem, a ja nie mam okazji powiedzieć najważniejszego: Nie nakręciłem
podręcznika historii. Nakręciłem film fabularny. Nakręciłem kino o miłości.
Historię, która – mam nadzieję – wzruszy i poruszy emocjonalnie. Historię, po
której widzowie wrócą do domu i przytulą swoje dzieci. A przy okazji, mam
nadzieję, że będą chcieli poszerzyć swoją wiedzę”.
Z drugiej jednak strony
reżyser „Wołynia” wyznaje, że o Wołyniu czytał książki, „których nawet za
komuny ukazało się prawie sto. Jasne, w większości przypadków trzeba było
czytać między wierszami, ale i tak sporo się można było dowiedzieć”. Na
marginesie obecnych rozważań: jeśli „nawet za komuny” tyle się publikowało o
Wołyniu, to co (kto) skłoniło Smarzowskiego do umieszczenia na początku filmu
słów o dwukrotnym zabiciu Kresowian?
Z epoki pokomunistycznej
pochodzą zaś prace autorów, których wymienia on jako najbardziej inspirujących.
Jednym z nich jest prof. Grzegorz Motyka, autor pracy „Od rzezi wołyńskiej do
akcji «Wisła»”.
Jak
po dziesięciu dniach wyświetlania filmu funkcjonuje w świadomości widzów rola
duchowieństwa wschodniochrześcijańskiego w tym, co wydarzyło się na Wołyniu? Najpierw
przyjrzyjmy się temu, co mówi sam reżyser. W rozmowie w tygodniku „wSieci”
dziennikarz wyznaje: „Mnie właśnie sceny z popami
święcącymi maczety uderzyły najmocniej. Ukraińcy popełniają zbrodnie
z Bogiem na ustach”. Smarzowski odpowiada: „Dlatego
w filmie jest dwugłos. Jeden prawosławny duchowny opowiada się za dobrem,
drugi wtapia się w zło. To bardzo ważna część filmu. Stare dobre,
młode złe. To przekłada się na filmowe znaczenia, chociaż pewnie
dostanie mi się za to, że dobre
to akurat greckokatolickie”. Na to interlokutor: „Nie obawia się pan, że to właśnie wywoła ataki piewców
politycznej poprawności? Grekokatolik głosi Dobrą Nowinę, a prawosławny
z nią na ustach namawia do rzezi?”. Reżyser wyjaśnia: „Postanowiłem
tak to rozegrać filmowo. Język filmu rządzi się swoimi prawami. Mogłem
pokazać w filmie postać wzbudzającego kontrowersję greckokatolickiego abp.
Szeptyckiego, lecz to także wzbudziłoby protesty. Spodziewam się zresztą
wielu najróżniejszych, mniejszej i większej wagi, protestów”.
Tak,
protestuję: przeciw zasadzie „wsio ryba”, na mocy której są popi, najpierw
dwóch prawosławnych, z których po chwili jeden staje się grekokatolikiem.
Nie odczytał tego „rozegrania”
Smarzowskiego recenzent filmowy „Gazety Wyborczej” Tadeusz Sobolewski: „Z ust prawosławnego księdza
padną słowa o tym, że «świat
za bardzo przywiązany jest do swoich ojczyzn, narodów, do swojej własności». Choć równocześnie inny, zdaje się,
greckokatolicki ksiądz święci narzędzia zabijania”.
Ksiądz
Tadeusz Isakowicz-Zaleski nie byłby sobą, gdyby z początkowo niejednoznacznej
sytuacji nie wyciągnął oczywistego wniosku o ludobójczej winie grekokatolików:
film według niego „Pokazuje realia polsko-ukraińskie, a ludobójstwo jest także
dobrze ukazane, bo tu nie chodzi o epatowanie okrucieństwem, które też jest
pokazane, natomiast o przyczyny tego ludobójstwa i kto doprowadził. Dla mnie są
takie dwie kluczowe sceny. Jedna to jest zestawienie dwóch kazań dwóch różnych
księży greckokatolickich czy prawosławnych w cerkwi. Jeden nawołuje do zgody z
Polakami, a drugi odwrotnie – mówi, że Polacy to jest kąkol, który trzeba
wyrwać i spalić i później na tle przepięknego ikonostasu święci siekiery i
noże. Ja myślę, że Cerkiew greckokatolicka do dnia dzisiejszego nie ma odwagi
rozliczyć się z tym fragmentem historii, zwłaszcza, że nie wszyscy święcili. Byli
tacy i tacy”.
Anna
Wylęgała, w replice na recenzję Karoliny Wigury i Jarosława Kuisza w „Kulturze
liberalnej”, pisze o kazaniach wygłaszanych
„przez dwóch prawosławnych duchownych. Jeden z nich zachęca
do wyplenienia zła jak biblijnego kąkolu i święci narzędzia rolnicze,
które posłużą do zabijania Polaków. Drugi nawołuje do miłości
bliźniego i poszanowania ludzi odmiennego obrządku, języka
i narodowości”.
Ale
już dla Adama Balcera, autora recenzji w „Gazecie Prawnej”, apogeum toposu
Ukraińców jako dzikiej czerni jest w filmie Smarzowskiego „msza prowadzona
przez greckokatolickiego księdza(prawie żaden polski widz nie zada sobie
pytania, jak to możliwe na prawosławnym Wołyniu), który chrzci noże, siekiery i
widły”.
To nie wszystkie przykłady
zamieszania, jakie wywołało „rozegranie” kwestii konfesyjnej w „Wołyniu”. Gdyby
za oknem nie był XXI wiek, można by podzielać z reżyserem nadzieję, że,
wróciwszy do domu, widzowie „Wołynia”, po przytuleniu dzieci, „będą chcieli
poszerzyć swoją wiedzę”. Pokolenie szybkich kciuków poszerza tylko ekrany
swoich smartfonów.
.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz