Rozbawiły mnie
ostatnio dwa skrótowce. Nie były to jednak momenty beztroskiego zapomnienia, bo
chodziło o sprawy poważne: pierwsza przywoływała lata peerelowskiej
dyskryminacji Ukraińców, druga dotyczy upartej odmowy uznania podmiotowości
Kościoła greckokatolickiego.
Z gdańskiego IPN-u
mój ojciec otrzymał kopie „sprawy operacyjnego sprawdzenia”. Na początku lat
80. był przez organa totalitarnego państwa podejrzewany o „utrzymywanie kontaktów
z ukraińskimi ośrodkami nacjonalistycznymi za granicą oraz inspirowanie osób
narodowości ukraińskiej do odmowy powrotu do kraju w czasie pobytu w państwach
zachodnich”. Co do powrotu do kraju, to
tych z młodych w większości Ukraińców, którzy w drodze do Rzymu wybierali azyl
w Austrii, nikt nie musiał inspirować do poszukiwania wolności i perspektyw
poza PRL. Zaś nacjonalistą dla komunistycznej bezpieki i nie tylko, był każdy
Ukrainiec, który nie wyrzekał się swojej tożsamości, by stać się „perekinczykom”.
W dzisiejszym słowniku tropicieli
ukraińskiego zagrożenia odpowiednikiem nacjonalisty jest oczywiście
banderowiec.
Zagraniczne ośrodki
nacjonalistyczne to między innymi amerykańska kobieca organizacja, w której
pracowała moja mama. Zbierając pieniądze na skomplikowaną operację dłoni małego
Rościsława ze Słupska, mama zwracała się do różnych środowisk. Jeden z
funkcjonariuszy relacjonował: „występowała w BBSi”.
Drugi skrótowiec to
KKOBU. Okazuje się, że należę do tego „kakaobeu”. Na jednym z prawosławnych
portali pada pytanie o „stosunek do Cerkwi greckokatolickiej”. Odpowiadający kapłan
wyjaśnia, że to nazwa potoczna i niedokładna „części Kościoła
Rzymskokatolickiego, którą jest (zgodnie z oficjalnym nazewnictwem) Kościół
katolicki obrządku bizantyjsko-ukraińskiego”. Kontynuując eksplikację tłumaczy, że „Kościół Prawosławny
nie utrzymuje bilateralnych stosunków z KKOBU gdyż nie jest on samodzielnym
kościołem a jedynie częścią składową KRK z którym to Kościół Prawosławny jest w
różnego rodzaju stosunkach wynikających np. z dialogu ekumenicznego”.
Kilka lat temu wątpliwości
odnośnie statusu grekokatolików miał zwierzchnik Kościoła prawosławnego w
Polsce metropolita Sawa. Otrzymał wyjaśnienie od naszej hierarchii, zdaje się
wsparte jakimś pismem od nuncjusza apostolskiego, że grekokatolicy to nie
gromadka wschodnich chrześcijan przygarnięta przez Kościół rzymskokatolicki,
lecz Kościół ze wszystkimi prawami i obowiązkami z tym powiązanymi. Jak widać,
głowa PAKP zachował te informację tylko dla siebie.
Faktem jest jednak,
że dokument międzypaństwowy (Konkordat z 28 lipca 1993r.) mówiący o Kościele Katolickim
„bez względu na obrządek”(art. 5), nie harmonizuje z dokumentem wewnątrzkościelnym
(Kodeks Kanonów Kościołów Wschodnich z 1990
roku), nazywającym „wspólnotę
chrześcijan powiązaną hierarchią według prawa” Kościołem sui iuris, obrządkiem
zaś dziedzictwo liturgiczne, teologiczne, duchowe i dyscyplinarne. Jak długo
konkordat ignorować będzie eklezjologię KKKW, tak długo negacjoniści podmiotowości
Kościoła greckokatolickiego będą mieć w Polsce argument na poparcie swej tezy.
Peerelowską
bezpiekę, która w duchu wierności sowieckim patronom tępiła wszelkie przejawy
ukraińskiej niezależności, ekspertów odmawiających grekokatolikom statusu Kościoła,
i wreszcie głosicieli nierozerwalnych więzi między „starszym” i „młodszymi
braćmi” w ramach „rosyjskiego świata” łączy jedno: mentalna niezdolność
zaakceptowania innych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz