wtorek, 8 września 2020

„Posłuszni, ulegli i pomocni”

 

 

300 lat temu Zamość  miał szczęście. Na stałe wszedł do historii Kościoła. W obawie przed przywleczeniem do Lwowa morowego powietrza („co się chwała Bogu tu trochi uzdrawia, to ci popi zapowietrzą” – pisała 1 sierpnia 1720 roku J. Potocka do E. Sieniawskiej) to miasto wybrano, by przeprowadzić tam synod Kościoła Wschodniego metropolii kijowskiej, który w roku 1596 unią w Brześciu odnowił jedność z Biskupem Rzymu, a na początku XVIII wieku, po przyłączeniu się do unii trzech kolejnych eparchii, osiągnął maksimum swojego terytorialnego rozwoju.

W roku 2020 mało komu się szczęści. Tym bardziej Zamościowi, bo pandemia koronawirusa uniemożliwiła przeprowadzenie tam jubileuszowych uroczystości. Na pewno pod względem liturgicznym byłyby to momenty symboliczne. To, co 300 lat temu zabroniono, bo w Rzymie tego nie akceptowano, dzisiaj, w myśl wydawanych tamże dla wschodnich katolików  instrukcji, należy, w imię integralności tradycji liturgicznej, przywrócić. Byłby więc i wrzątek dodany do kielicha przed Komunią świętą, i gąbka do zbierania cząstek Ciała Pańskiego na dyskosie. A i „Credo” bez „Filioque” można by zaśpiewać całkiem legalnie.

Na kilka tygodni przed przypadającą na 17 września okrągłą rocznicą zakończenia Synodu Zamojskiego wyszły drukiem „Statuty Synodu Zamojskiego 1720 roku. Nowe tłumaczenie z komentarzami” (Wydawnictwo AVALON, Kraków 2020).  Publikacja została dofinansowana przez Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego w ramach programu pod nazwa „DIALOG”, w projekcie zatytułowanym: „Wielokulturowe dziedzictwo Rzeczypospolitej w kształtowaniu mentalności Słowian Europy Środkowo-Wschodniej. Interdyscyplinarne badanie wpływów łacińskich na kulturę bizantyjsko-słowiańską inspirowane 300-ną rocznicą Synodu Zamojskiego”. To finansowe wsparcie ze strony państwa, o jakim na Ukrainie badacze mogą tylko marzyć, plus ten fakt, że chodzi o dokumenty pisane  po łacinie, chyba tłumaczy to, że polska publikacja wyprzedziła zapowiadane ukraińskie.

Redaktor naukowy publikacji Przemysław Nowakowski CM pisze we wstępie, że trzy komentarze do edycji dokumentów synodalnych (historyczny, prawny i liturgiczny) „nie wyczerpują całej problematyki z nimi związanej” oraz że „poszczególni autorzy różnią się między sobą w prezentowanych poglądach i ocenach Synodu Zamojskiego”. Stwierdza także, że „przedstawione w publikacji teksty autorskie nie pretendują także do miana»jedynych słusznych« i możliwych interpretacji”.

Autorem komentarza historycznego jest ks. prof.. Stanisław Nabywaniec. Recenzując jego książkę z roku 1998 „Unicka archidiecezja kijowska w okresie rządów arcybiskupa Felicjana Włodkowicza 1762-1778”, lwowski historyk Ihor Skoczylas zaliczył go tych polskich badaczy, którzy „ignorują wschodniochrześcijańskie źródła kijowskiej unickiej metropolii, jej bezpośrednie powiązanie z ruską (ukraińsko-białoruską) tradycyjną kulturą nowego czasu”. A recenzowaną monografię nazwał „kolejnym elementem w niestrudzenie stwarzanym obrazie »Kościoła Wschodniego Rzeczypospolitej«, który świadomie bądź mimowolnie zaciemnia bizantyński i ukraińsko-białoruski (ruski) komponent etosu kijowskiego chrześcijaństwa” („Ковчег. Науковий збірник із церковної історії Ukraiński Uniwersytet katolicki, Lwów 2003, s. 295-303).

W omawianej publikacji ks. Nabywaniec cytuje autorów, według których pod wpływem latynizacji oraz polonizacji „ludność unicka i łacińska zespoliły się w jedną narodowość polską”, a procesy te wpływały na kształtowanie się także świadomości narodowej i „nawet na wyrabianie polskich postaw patriotycznych wśród unitów”. Wniosek autora komentarza historycznego: „Dla Polaków unici nie byli obcym elementem, ale w sposób naturalny zostali przyjęci jako część polskiego etnosu, czego najznakomitszym przykładem jest obecny w polskiej przestrzeni religijnej i kulturowej kult św. Jozafata Kuncewicza, uznanego za jednego z patronów Polski”.

Czym jest wówczas ten fragment wspomnień Jadwigi Amelii Łubieńskiej, w którym „część polskiego etnosu” to „cham Rusin” i „pies”. Wyjątkiem potwierdzającym regułę?

 „Co niedziela przed kościołami wisznickim, parczewskim, radzyńskim, bialskim, rozgrywają się sceny dantejskie. Strażacy stoją wraz z wartą ochotniczą  bractwa kościelnego łacińskiego przy ciasnej furtce (jedynym dostępie do świątyni Bożej) i każdego wchodzącego lustrują. Skoro im się wyda, że który z przybyszów jest Unitą, odpychają go brutalnie z wrzaskami: «Precz chamie! Rusinie! Marsz do cerkwi!» i.t.d. Dzikie faryzeuszostwo mieszczan łacinników, zazdrosnych o miejsce w «swoim kościele», narażonym na zamknięcie z powodu «tych psów» po prostu niema granic. Nieraz gdy wchodziłam, a ci sami, którzy tarzali się w błocie, bili pięściami, przewracali i deptali biedne kobiety i dzieci, do mnie z przymilającym się pochlebstwem odzywali się uniżonymi słowy: «Proszę Jaśnie Pani wejść! Prosimy!» - taki gniew i żal mnie porywał, że odmawiałam i stałam z moimi ludźmi na drodze poza płotem cmentarnym. Ale i tu, i na wózkach ich nędznych, gdzie modląc się siedzieli, spokoju im nie dawano. Strażacy zaglądali, bili, rozpędzali”. („Podlaskie «Hospody pomyłuj». 1872-1905. Kronika 33 lat prześladowania Unii przez naocznego świadka, Kraków 1908, s. 57-58).

Konsekwentnie obudzenie ukraińskiej świadomości narodowej w Galicji to dla autora komentarza rezultat zewnętrznego działania. Władze Austro-Węgier dbały o to, by grekokatolicy zachowywali równy dystans zarówno od prawosławia, jak i łacinników: „W tym celu stworzony został ruch ukrainofilski, wspierany przez władze austriackie, mający osłabić polski ruch niepodległościowy i zwalczać pojawiające się wśród grekokatolików sympatie rusofilskie”. W odkrywczej – poprzez uwzględnienie roli czynnika czeskiego – pracy „Inna Galicja”(W-wa 2008), Danuta Sosnowska napisała: „Uproszczona interpretacja ówczesnej złożonej sytuacji, która po stronie polskiej przełożyła się na lekceważenie, wręcz pogardę żywioną przez znaczny odłam polskiego społeczeństwa (zarówno elit, jak i ludzi prostych) do ukraińskiego ruchu narodowego z racji jego»nieprawych« narodzin, była czynnikiem zaogniającym wzajemne stosunki. Zarazem głębokie przekonanie o»intrydze« jako sile sprawczej narodzin ukraińskiej narodowości powodowało, że Polacy nie wierzyli w trwałość kraińskiego procesu narodowego; w to, że raz pobudzony nie da się stłumić”. „Długie trwanie” uproszczonych interpretacji.

Czy ks. prof. Nabywaniec podpisałby się pod słowami redaktora naukowego o niepretendowaniu do miana głosicieli „jedynych słusznych” poglądów? W swoim komentarzu powtarza bowiem prawie słowo w słowo to, co napisał w recenzji książki Włodzimierza Osadczego „Unia Triplex. Unia Brzeska w tradycji polskiej, rosyjskiej i ukraińskiej”(Radzymin-Warszawa 2019). Oto fragment recenzji umieszczony na okładce: „Autor dokonał w pracy analizy spojrzenia na unię brzeską z trzech różnych perspektyw […] Na przekór temu, co stara się wykazywać historiografia ukraińska […], prof. Osadczy wykazał, że jakkolwiek strona polska, kościelna i polityczna, nie była inicjatorem i konstruktorem unii — a jeśli nawet była, to jej udział nie był decydujący — jednakże dokonała pełnej adopcji unii. Oczywiście wiązała z nią swe cele eklezjalne, jak i polityczne, ale przede wszystkim była jej „przedmurzem”, do końca swego istnienia politycznego, a także i w czasie zaborów broniącym prawa unii do istnienia i wolności. Tym samym to Rzeczypospolita, tak często oskarżana o wrogość wobec unii, ponosiła wielorakie koszty bycia protektorką unii. Były to koszty przeciwstawiania się siłom zewnętrznym – głównie Moskwie, a potem Rosji oraz wewnętrznym: obozowi prawosławno-protestanckiemu wspieranemu z zewnątrz przez Moskwę (Rosję) i Prusy oraz kozakom, którzy byli wewnętrznymi wrogami unii numer jeden, a także masom chłopskim podburzanym przez wrogów unii podczas powstań i buntów, takich chociażby jak koliszczyzna czy ruch hajdamacki. Ogromną ceną krwi, jaką strona polska zapłaciła za wielowiekową opiekę nad unią, było ludobójstwo na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, w czym czynny udział miało wielu wiernych i duchownych unickich”.

Profesor Włodzimierz Osadczy jest jednym z autorów, na prace którego ks. Nabywaniec często powołuje się w swoim tekście. Znany lubelski „tropiciel banderyzmu” w łonie Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego w „Unia Triplex” przedstawił krótki kurs jego historii po wyjściu z katakumb. Zza oceanu przybyły „często po rzymskich studiach, wychowane w duchu nacjonalizmu zahartowanego na poligonach zimnej wojny elity»Kościoła ukraińskiego«”, które zaprowadziły nowy ład i „rozpoczęły przemądrzałe, obce tradycji unickiej, poszukiwania tożsamościowe Kościoła, nad którego poprawną nazwą głowią się do dzisiaj”. To tylko część tego „rachunku sumienia”. Fraza o „duchu nacjonalizmu zahartowanego na poligonach zimnej wojny” musiała się chyba wdrukować w umysł autora w czasie szkoleń politycznych w latach (obowiązkowej dla każdego obywatela ZSRR) służby wojskowej.

W dokumencie nominującym nuncjusza apostolskiego na przewodniczącego obradom Synodu Zamojskiego papież Klemens XI wyraża oczekiwanie, że metropolita, biskupi oraz wszyscy uczestnicy zgromadzenia będą mu „posłuszni, ulegli i pomocni”. Są takie aspekty w życiu Kościoła, w których ta triada postaw wobec Rzymu ma moc obowiązującą zawsze i wszędzie. Były, są (vide reakcja hierarchii UKGK na dziwne stanowisko Watykanu w sprawie agresji Rosji na Ukrainę) i będą, gdy trzeba powiedzieć: non possumus.

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz